Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Czapki z głów po wygranej z Rachimem Czakijewem w Moskwie. Trochę zdrowia pan jednak swoim kibicom zabrał, ale skończyło się bajkowym happy endem.
Krzysztof Włodarczyk: Wiadomo, jakim jestem zawodnikiem i jak walczę. Zawsze do ostatniej chwili widzę swoją szansę, a kiedy ta się pojawia, nokautuję i wygrywam. Ci, którzy we mnie wierzyli chyba jednak nie byli zaskoczeni. Pozostali, pewnie wręcz przeciwnie.

- Pan, trener Fiodor Łapin i wszyscy ludzie z pańskiego otoczenia przekonywali, że jesteście gotowi na szybki początek Czakijewa, ale chyba nie sądziliście, że to będzie aż tak furiacki atak.
Spodziewaliśmy się tego. Ba! Przewidzieliśmy, że zacznie się właśnie w ten sposób, tak ostro. A że chłopak nie głaszcze, trochę poczułem jego uderzenia. Taki jest ten sport, więc nie ma o czym mówić. Najważniejsze, że przetrwałem i wygrałem.

- Były kryzysowe momenty w tym pojedynku?
Pewnie wtedy, gdy przyklęknąłem w trzeciej rundzie. Najpierw dostałem prawy sierpowy, którym mnie troszkę przesunął po ringu. Później poszło coś z dołu i poczułem się zmęczony. To nie było jednak tak, że klęknąłem po ciosie, bo raczej mnie popchnął niż uderzył.

- Jeszcze w ringu mówił pan, że kiedy wchodził do hali, poczuł się mniej pewnie. Jak to rozumieć?
Wyobrażałem sobie walkę tak, że Czakijew w końcu padnie, przewrócę go i wygram. Gdy wszedłem do hali, to jednak jakbym zderzył się z rzeczywistością. Czułem do niego respekt. Jakby nie było to przecież świetny bokser, którego wyniki mówiły same za siebie. Mistrz olimpijski, wicemistrz świata, generalnie piękna kariera amatorska, a na zawodowstwie kandydat do tytułu mistrza świata, któremu wielu wróżyło wielką przyszłość. To wszystko składało się na ten szacunek, o którym wspomniałem.

- Kiedy poczuł pan, że ma go już na widelcu?
Po pierwszym nokdaunie zaczęło się dzieło zniszczenia. Jednak tak naprawdę miałem wrażenie, że wszystko zaczyna się układać tak, jak powinno w końcówce czwartej i na początku piątej rundy.

- To najważniejsza wygrana w pana karierze? Mnie się wydaje, że choć spotykał się pan już ze świetnymi pięściarzami, to zwycięstwo może dać panu najwięcej.
Nie ma co porównywać. Walka walce nie jest równa. Ba! Pięć czy siedem lat temu też musiałem stoczyć dobre pojedynki, wtedy najważniejsze w życiu. Albo w Australii, z Dannym Greenem. Tam też było mnóstwo emocji. Pamiętam dobrze Steve'a Cunninghama. Uważam, że kiedy ja z nim walczyłem, był w najlepszym czasie swojej kariery. Przecież on wygrywał choćby z Guillermo Jonesem. Wiadomo, nie bił tak mocno jak Czakijew, ale wtedy też były trudne momenty.

- Krótkie sierpowe są pana znakiem firmowym, co tylko zostało potwierdzone w Moskwie. To talent czy ciągle pan nad tym elementem pracuje?
Powiem tak, jak moja żona: albo to coś masz albo nie będziesz miał. Wydaje mi się, że to najlepsza odpowiedź.

- Wspomniał pan o żonie. Gosia po walce wyglądała na co najmniej równie zmęczoną co pan.
Zafundowałem jej i swoim kibicom sporo emocji, mocnych wrażeń, nie ma co ukrywać.

- Zaraz po walce, jeszcze w ringu, był pan mocno zdenerwowany i nawet dało się usłyszeć jak komuś pan wygraża. Chodziło o pana Jerzego Rybickiego?
O pana Jerzego Rybickiego (mistrz olimpijski z Montrealu - red.) i pana Wiesława Rudkowskiego (wicemistrz olimpijski z Monachium - red.), którzy twierdzili, że nie mam szans, a Czakijew zrówna mnie z ziemią. I że jadę do Rosji tylko po kilka złotych. W ringu im odpowiedziałem. Było też kilku innych, którzy nie wierzyli, choćby Maciek Zegan. Później przysłał mi gratulacje. Fajnie, ale niesmak pozostał.

- Zapamiętuje pan takie sytuacje?
Wkurza mnie to, że jesteśmy narodem niedowiarków. Kiedy coś ci nie wychodzi w życiu, innym życzą tak samo. Ja nie jeżdżę mercedesem, ty też nie powinieneś. Bez sensu...

- Były też gratulacje, choćby od Tomka Adamka.
Tomek jest zawodnikiem wielkiej klasy. Zaskoczył mnie troszeczkę, bo sądziłem, że będzie bardziej surowy. Nie był i fajnie. Ja mu też życzę wszystkiego najlepszego. Miał przecież trudne przeprawy ringowe, zbierał mocne ciosy i wie z czym to się je. Rozumie też, jak trzeba harować, żeby osiągnąć sukces.

- Jakie ma pan teraz bokserskie plany?
Szczerze mówiąc, myślę o przejściu do kategorii ciężkiej, ale jeszcze nie teraz. Najwcześniej chyba w przyszłym roku. Teraz chcę walczyć w swojej kategorii, najlepiej z jakimś mocnym rywalem, który pozwoliłby stworzyć fajne widowisko. No i z którym walka pozwoliłaby mi dobrze zarobić, bo to też ważne.

- To może unifikacja tytułów? Wielu kibiców marzy o walce Włodarczyk - Marco Huck.
No jasne. Problem jest taki, że Huck nie chce boksować. Ja kolejny raz walczyłem poza Polską. Byłem we Włoszech, w USA, w Niemczech, Australii czy w Rosji. Jeśli ktoś mi powie, że chowam się w domu, jest skończonym idiotą. Nie unikam walki. Jest dobra propozycja, jadę i walczę. Do Hucka, do Niemiec też mogę się przejechać, dlaczego nie?

- Niemiec z Bośni to wymarzony rywal?
Czy ja wiem? Niekoniecznie, bo ja chyba nie mam takich. Chcę boksować, dawać dobre walki, cieszyć ludzi i zarabiać dobre pieniądze. Kiedy już będę miał ich duży wór i u boku rodzinę w fajnym domu, skończę karierę. Takie są moje marzenia.

- To jeszcze trochę musi pan poboksować...
No muszę, nie o czym mówić. I dobrze, to moja praca i kocham ją dobrze wykonywać.

- A polsko-polskie walki pana interesują?
Chyba wiem dokąd zmierzamy i lepiej nie zaczynajmy.

- Wbrew pozorom nie mam na myśli Mateusza Masternaka. Myślałem raczej o starciu z Tomaszem Adamkiem, bo to mógłby być prawdziwy hit.
Szczerze? Gdyby Tomek chciał, to ja też jestem na tak. Możemy się spotkać, pogadać, poszukać jakichś zasad. Adamek to świetny zawodnik i faktycznie moglibyśmy dać kibicom świetną walkę.

- To pewnie melodia przyszłości. A bliższe plany? Kiedy znowu wejdzie pan do ringu?
Chciałbym w tym roku, najlepiej w listopadzie. Zobaczymy tylko jak to wszystko się poukłada.

- Teraz wakacje?
Oczywiście! W pierwszym tygodniu lipca lecę za ocean, do USA i może jeszcze gdzieś dalej. {jcomments on}