Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Obok Michała Kubiaka, najbardziej znany Wałczanin. Nie ma majątku. W rodzinnych stronach gnieździ się w niewielkim mieszkaniu po zmarłych rodzicach żony. Częściej przebywa jednak na stołecznych Bielanach, gdzie ma do dyspozycji kilka metrów kwadratowych. Tyle przypada na każdego lokatora. W szatni nie funkcjonuje na specjalnych prawach, nie wybiera godzin treningów. Jest mistrzem świata z najmniejszą liczbą fanów na Facebooku. Najskromniejszym.

Pijasz jeszcze surowe jajka?
Krzysztof Głowacki: Dawno odpuściłem, zawsze było mi po nich niedobrze. Za małolata naoglądałem się Rocky’ego. Na lekcji informatyki przeczytałem, że nie tylko „Włoski Ogier”, ale i Tyson wstawał o czwartej rano, wychodził z domu i biegał. Chciałem być taki jak on. Codziennie ustawiałem więc budzik i o bladym świcie podnosiłem się z łóżka. Przebiegałem osiem kilometrów – z mojego Chrząstkowa do Wałcza i z powrotem. Pierwszego dnia wbiłem do szklanki kilka jaj, wypiłem duszkiem. Od razu zwymiotowałem, było naprawdę ciężko. Przy następnych próbach wcale nie smakowały lepiej. Uznałem, że to nie dla mnie. (śmiech)

Na lewym ramieniu masz tatuaż z podobizną „Bestii”.
Zrobiłem go 2,5 roku temu po walce z Verolem Vekiloglu (Głowacki wygrał z Niemcem przez techniczny nokaut w dziewiątej rundzie – przyp. HK). Odkąd zacząłem trenować chłopaki z Wałcza powtarzali, że jestem jak Tyson, bo nikogo się nie boję. Gdy wyjeżdżaliśmy na turnieje do Niemiec, byli zestresowani, a ja mogłem wyjść z każdym. Trener mówił: „Krzychu, jest jeden zawodnik, ale dwa lata starszy i sporo cięższy. Nie powinieneś z nim boksować”. „Dawaj go trenerze! Obojętnie kogo” – nie kalkulowałem. On łapał się za głowę: „Ja pierdziele, ty to jesteś jednak głupek. Jak ten Tyson”. (śmiech)

Trener Łapin wspomina: „Miałem pod sobą kilku młodych gniewnych. W kadrze Polski była ich cała paczka. Krzysiek był tam najbardziej cichy, ale i najgroźniejszy”.
Kiedy tylko trener dobrze mnie poznał, wręczył mi jedno z dzieł Bernarda Cornwella. Czytałem jak główny bohater rozwalał Wikingów i podbijał Anglię, uaktywniła się wyobraźnia. Nagle też chciałem być zdobywcą i wojownikiem, choć na innym polu. Teraz dostałem od trenera „Heretyka” – opowieść o angielskim łuczniku poszukującym świętego Graala. Wertuje kolejne kartki i nakręcam się do walki. Tak jak grając w Mad Maxa. Wciągnął mnie i ostro cisnę na Playu.

Pamiętasz pierwszy wspólny posiłek z Łapinem?
Naładowałem na talerz mnóstwo chleba, żółtego sera i szynki. Trener zatrzymał mnie w pół kroku i groźnie spojrzał: „Zobacz co jedzą chłopaki” – wskazał palcem i zabrał mi talerz. „Spokojnie, jeszcze cię nauczę”. Od tej pory jestem skazany na te cholerne płatki. (śmiech)

Nie zawsze tak było.
Zdecydowanie nie. Nie miałem pojęcia o zdrowym odżywianiu. Na kadrze robiliśmy sobie ze Szpilą kilkucentymetrowe kanapki. Dwie kromki chleba i z trzynaście plastrów sera i szynki. Po kolacji zamawialiśmy do pokoju mega pizzę, do tego zawsze dochodziło jakieś piwo. Cały czas jadłem np. hamburgery. To, na co miałem akurat ochotę. Schabowe przed walką? Proszę bardzo. Oczywiście smażone na oleju, sam tłuszcz.

Pełna treść rozmowy na Prawyprosty.com >>

http://www.youtube.com/watch?v=WdSY_evAoxw