Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

W piwnicy wieszał napchany sianem worek. Uderzał w niego godzinami. Nie korzystał z rękawic. Nie posiadał ich. Mama nie mogła pozwolić sobie na tak duży wydatek. Owijał więc ręce szmatą, wszystko skręcając sznurkiem. Miał dwanaście lat i ważył niewiele ponad trzydzieści kilo. Siedemnaście wiosen później świat po raz pierwszy usłyszał o jego rodzinnych Gilowicach.

"Walka o nieśmiertelność" - taki ogromny napis widniał na okładce "Przeglądu Sportowego" 10 września 2011 roku. Tego dnia dwukrotny mistrz świata Tomasz Adamek mierzył się z twardym jak skała i potężniejszym niż biblijny Goliat Vitalijem Kliczko. Mimo jednostronnego widowiska i rozczarowującego rezultatu pozostał nieśmiertelny. W świadomości fanów. Od Wisły aż po daleką krainę Majów. Jutro wkroczy na ring odnieść 50 zwycięstwo w zawodowej karierze. A pomyśleć, że sąsiedzi typowali go na księdza…

Dlaczego nie pozwala Pan przychodzić córkom na własne walki?
Tomasz Adamek: W ringu zdarzają się przecież różne rzeczy, niekiedy tragiczne. Co walkę, ryzykuję życie. Boks to ciężki kawałek chleba. Jestem ojcem i nie chciałbym, aby dzieci widziały z bliska moje cierpienie. Żeby były przy moim nieszczęściu.

"Oczy mnie bolały od patrzenia jak oni się biją" - mówił wstrząśnięty Larry Merchant tuż po zdobyciu przez Pana mistrzowskiego tytułu. Nigdy nie bał się Pan wyniszczających wymian, nie oszczędzał swoich przeciwników. John Ruiz mawiał, że traktuje rywala jako kogoś, kto chce odebrać jemu i jego rodzinie chleb. Trzyma się Pana podobne podejście?
Pewnie mówił tak tylko po to, aby się zareklamować. W Ameryce w ten sposób robi się biznes. Dla mnie każdy człowiek zasługuje na szacunek. Nie ma tu znaczenia wynik sportowej rywalizacji. Teraz tak dużo mówi się o uchodźcach. Przecież to też ludzie. Trzeba być otwartym i w miarę możliwości pomóc człowiekowi.

Pamięta Pan moment, kiedy po raz pierwszy zorientował się, że ma ręce „szybsze niż kieszonkowiec w londyńskim metrze”?
W 1992 roku trafiłem do GKS-u Jastrzębie. Byłem oczywiście oddelegowany na salę, ale przez miesiąc robiłem tam kurs górnika-ślusarza. Zanim przystąpiłem do egzaminu i otrzymałem stosowny dokument, musiałem z dwadzieścia razy zjechać na dół, na kopalnie. Wtedy zobaczyłem w jak piekielnie ciężkich warunkach pracują górnicy. Pewnego dnia siedzę przy kolejce – która wciąga drzewo na dół – i trzymam rękę na linie. Nagle zaczyna mi wciągać koszulę z ręką. Zagapiłem się. Wszędzie pełno krwi. Na szczęście w ostatniej chwili szybko szarpnąłem z impetem całe ciało. Wyrwałem rękę. Gdyby nie szybkość, byłoby po karierze.

Żałuje Pan, że nigdy nie wystąpił na igrzyskach?
Marzyłem o olimpijskim medalu na igrzyskach w Sydney. Wiadomo, że łączy się z nim dożywotnie świadczenie, a bezpieczeństwo finansowe rodziny zawsze było dla mnie ważne.

Nagle na horyzoncie pojawił się jednak Andrzej Gmitruk.
Obiecywał złote góry. Początkowo nie byłem przekonany czy przejście na zawodowstwo to dobra droga. Miałem sponsorów, jako medalista mistrzostw Europy niezłe stypendium. Przegadaliśmy z żoną na ten temat niejedną noc. Podczas którejś z takich rozmów sięgnąłem po Pismo Święte. Otworzyłem je na dwudziesty trzecim psalmie. „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną (…)”. Przeczytawszy te słowa spojrzałem głęboko w oczy Dorocie: „Kochanie, jadę do Warszawy”. Nigdy nie pożałowałem tej decyzji.

Zapis całej rozmowy na Prawyprosty.com >>