Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Dwanaście miesięcy temu mógł marzyć o wielkiej walce. Dziś wie, że jego czas się skończył. Dwa pojedynki, 66 minut walki – tyle wystarczyło, aby Tomasz Adamek (49-4, 29 KO) mógł śmiało konkurować o tytuł największego przegranego w polskim sporcie w 2014 roku. I nie byłby bez szans w tym wyścigu. Dwanaście miesięcy temu był w ekstraklasie, teraz spadł do drugiej ligi. A 38-latka z Gilowic trudno nazwać młodym, zdolnym.

Z marzeń o drugiej szansie na tytuł mistrza świata wagi ciężkiej odarł go w marcu w kasynie w Bethlehem Wiaczesław Głazkow. W listopadzie resztki nadziei zabrał mu w Krakowie Artur Szpilka. Nawet jeśli Adamek jeszcze wróci na ring, szansy na wejście na szczyt już nie dostanie i sam doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Chętni, aby kupić jego bilans w zawodowym ringu, pewnie się znajdą. Propozycje stoczenia mniej znaczących walk też się pojawią, bo nazwisko Polaka wciąż jest atrakcyjnym towarem. Sam Adamek przyznaje, że ring to już pewnie nie jest miejsce dla niego i dodaje, że tylko dobra oferta finansowa może pomóc mu zmienić zdanie. Tak czy inaczej, Góral jest dzisiaj bokserskim emerytem. – Cóż, tak to wygląda – powiedział nam po walce ze Szpilką.

Tak naprawdę złamała go porażka z Głazkowem. To po niej zdał sobie sprawę, że nie oszuka czasu, że zmiany kategorii wagowych i obudowywanie ciała mięśniami tak, aby nadawało się do wagi ciężkiej, zabierało mu atuty – szybkość i ruchliwość. Bo ciosu, którym przewracał rywali (szczególnie w królewskiej kategorii) nie miał nigdy. Głazkow był granicą, przełomem, punktem zwrotnym. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby Adamek zamknął się w sobie, a wtedy nie chciał nawet rozmawiać nawet z tymi, którzy byli na miejscu. Dzień później był przygaszony, po raz pierwszy na poważnie zaczął myśleć nad tym, czy nie nadszedł czas powiedzieć: dość. Pomógł mu... telefon od Zbigniewa Ziobry, ale o tym za chwilę.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>