Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Trzydzieści lat temu chłopak z Bystrzycy Kłodzkiej wszedł na szczyt w kickboxingu, zostając amatorskim i zawodowym mistrzem świata. Wkrótce Przemysław Saleta przekwalifikował się na pięściarza. Na Florydzie poznał Angelo Dundee'ego, czyli trenera Muhammada Alego. Zresztą jego debiut w bokserskim ringu oglądał sam „Największy”.

Czy to prawda, że niechęć Andrzeja Gołoty do pana wzięła się z faktu, że należeliście do konkurencyjnych obozów – kickbokserskiego i pięściarskiego?
Przemysław Saleta: Niechęć pomiędzy oboma środowiskami rzeczywiście istniała. Wspólnie trenowaliśmy, sparowaliśmy. Na zajęcia jeździło się do hali Gwardii, czasami też na Legię. Dwa albo trzy razy sparowałem z Gołotą, jak również z Heńkiem Zatyką czy Staszkiem Łakomcem. Oba środowiska stanowiły dwa różne światy. Kickboxing na początku był takim sportem, jak niegdyś judo, czyli studenckim. Sam trenowałem w klubie Politechniki Warszawskiej. Dzięki walkom zawodowym ta dyscyplina zaczęła przebijać się do mas, więc środowisko bokserskie czuło się trochę zagrożone. Ta rywalizacja naprawdę istniała, dziś oczywiście już jej nie ma. Co do Andrzeja, to nigdy nie był specjalnie kontaktowy. A ja także nie miałem parcia na to, abyśmy zostali kolegami czy przyjaciółmi.

Przegrał pan kiedyś jako kickbokser?
Dopiero w 1993 roku, gdy byłem już zawodowym pięściarzem. Przegrałem kontrowersyjnie na punkty, bodaj jeden do dwóch, walcząc na wyjeździe w Montrealu z Darrellem Heneganem. Zdecydowałem się na ten pojedynek ze względów finansowych. Rok wcześniej przegrałem w ogóle po raz pierwszy – z Timem Martinem w moim czwartym starciu zawodowym w boksie.

Pana debiutancką walkę w Miami Beach oglądał sam Muhammad Ali.
Wspominano rozegrany w tym samym miejscu, w hali Convention Center, pojedynek z 1964 roku przeciwko Sonny’emu Listonowi, po którym Ali został mistrzem świata wagi ciężkiej. 27 lat później oglądał galę jako gość honorowy.

Dobrze poznał pan jego słynnego trenera Angelo Dundee’ego, który w Miami Beach prowadził salę treningową.
W tym klubie pełnił specyficzną rolę. Każdy zawodnik miał swojego trenera, Angelo był zaś koordynatorem. Ja ćwiczyłem z Rickiem Madrisem, Dundee wszystko nadzorował i dawał rady, a mój szkoleniowiec się do nich stosował. Świat boksu jest taki, że na wszystkich trzeba uważać. Wielu ludzi kręci się wokół pięściarzy tylko i wyłącznie po to, by zarobić. Angelo był natomiast najlepszym człowiekiem, jakiego spotkałem w boksie zawodowym. Ciepły, serdeczny. Wiedział, jak wygląda moja sytuacja finansowa, że utrzymuję się tylko z wypłat za walki i z całą pewnością nie są to setki tysięcy dolarów. Przez pierwsze trzy lata kariery Dundee w ogóle nie brał ode mnie pieniędzy – tych standardowych dziesięciu procent, które oddaje się trenerowi. Gdy po pierwszej walce chciałem się rozliczyć, odparł: „Przemek, potrzebujesz tej kasy, a ja dam sobie radę”. W boksie to bardzo rzadka postawa. Widziałem ludzi, którzy tuż przed walką targują się o sto złotych.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>