Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych brał udział w najgłośniejszych polskich procesach karnych. Regularnie widywał się z Pershingiem, znał Rympałka i Oczkę. Gdy rozpoczął działalność w boksie, na dzień dobry zagrożono mu śmiercią. Za Andrzejem Wasilewskim szesnaście lat kariery promotorskiej. Lat badania trudnego terenu. Rynku, na którym znacznie łatwiej o upadki, aniżeli wzloty. "Don Wasyl" jest założycielem i współwłaścicielem Sferis Knockout Promotions - najsilniejszej grupy bokserskiej w Europie Środkowo-Wschodniej. Transmisje organizowanych przez niego gal docierają aż na cztery kontynenty.

Hubert Kęska: Urodził się Pan przy ringu?
Andrzej Wasilewski: Używając przenośni, można tak powiedzieć. Mój ojciec, oprócz tego, że był znanym adwokatem, bardzo aktywnie działał w boksie. Adwokatura była jego zawodem, pięściarstwo traktował zaś jako pasję. Przez dobrych kilkadziesiąt lat był wiceprezesem Polskiego Związku Bokserskiego. Po upadku komunizmu stanął na jego czele. Wypełnił trzy pełne kadencje. Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałem 7 lat. Ojciec swoje obowiązki rodzicielskie wypełniał w ten sposób, że w co drugą niedzielę zabierał mnie na mecz bokserski. Bezpośrednio po nim udawaliśmy się na męski obiad. Właśnie tak spędzaliśmy wspólnie czas. Koło ringu kręciłem się zatem od dziecka.

Pamięta Pan jeszcze turniej Felixa Stamma i zwycięstwo Lennoxa Lewisa w kategorii superciężkiej?
Oczywiście. Wcześniej wygrał m.in. z nieżyjącym już Marianem Klepką. Doskonale pamiętam jak Marian biegł po trzeszczących schodach krzycząc: „Gdy trafiał, czułem jak wyrywa mnie z butów!”. Lewis reprezentował wtedy Kanadę. To był 1987 rok, tuż przed Seulem. Przyjechał wówczas do Polski z bardzo ciekawym pięściarzem kategorii półciężkiej Marcusem Egertonem.

Niespełna ćwierć wieku później "The Lion" odwiedził Halę Mirowską już jako Brytyjczyk i wieloletni czempion.
Pomogłem wtedy uratować imprezę Tomka Babilońskiego. Sprowadziliśmy Lewisa w zastępstwie Mike’a Tysona. Tomek - młody, ambitny człowiek - ślepo zaufał pewnemu oszustowi z Londynu. Z tego co wiem, nadal się z nim procesuje. Trzymam kciuki, aby odzyskał zainwestowane pieniądze. Chodziło o sporą sumę. W tym konkretnym przypadku jego niestandardowy pomysł - których ma wiele - zaliczył brutalne zderzenie z rzeczywistością.

Gdy Babiloński zadebiutował na antenie Polsatu zaczęto zestawiać go z Wilfriedem Sauerlandem. Pan jednak szybko zrezygnował z roli Klausa Petera-Kohla. Postawiliście na współpracę.
Połączenie sił wydawało się całkowicie naturalne. Dyrektor Marian Kmita - szef Polsatu Sport, hegemona na rynku bokserskim w Polsce, preferuje chyba model, który przez lata sprawdzał się w HBO, czyli kilku promotorów w jednej stacji. System niemiecki to jedna grupa - jedna stacja. Polska to jednak zupełnie inny rynek, ani nie niemiecki, ani nie amerykański. Rynek dużo biedniejszy i to zarówno finansowo, jak i produktowo. Miałem w ostatnich dniach sporo czasu na refleksje. Zastanawiałem się, w którym miejscu jesteśmy? W jakim kierunku zmierzamy? I pierwszy raz powiem to głośno: wydaje mi się, że polski boks wchodzi w głęboki kryzys. Telewizja Polsat robi wiele, dla boksu wiele. Sprawia, że sport ten jest świetnie opakowany, odbywa się dużo znakomicie zorganizowanych telewizyjnie gal. Jednakże, jeżeli porównamy sam poziom i prestiż sportowy dzisiejszych walk, z tymi które udało nam się załatwić kilka lat temu - choćby dwa razy Cunningham, Palacios, Fragomeni, trzykrotne konfrontacje o mistrzostwo Europy Rafała Jackiewicza - to wygląda to dosyć skromnie. Takich starć nikt dziś w Polsce nie organizuje. Brakuje moim zdaniem większych wyzwań sportowych, większego ładunku sportu w wymiarze międzynarodowym, a to właśnie część sportowa powinna być kręgosłupem rozwoju boksu. Do wspaniałej broni - perfekcyjnych telewizyjnych produkcji - musimy dobrać odpowiednią amunicję. Minęło już ponad pięć miesięcy 2015 roku i na naszej ziemi odbyła się zaledwie jedna walka, którą międzynarodowy świat bokserski tak naprawdę interesował - eliminator WBO Głowacki-Seferi…

Atrakcyjne starcia polsko-polskie to tylko pozorna korzyść?
Mam poważne wątpliwości, czy większość walk polsko-polskich w dłuższej perspektywie cokolwiek buduje. Wystarczy spojrzeć na światowe listy. Rankingi to oczywiście rzecz umowna, są często krytykowane, ale to właśnie obecność na nich jest przepustką do walk o tytuły. Bez budowania pozycji, Polacy, jeżeli w ogóle będą boksować o jakieś tytuły, to zupełnie przypadkowo i wyłącznie w kategorii przeciwników. Myślę, że to ostatni dzwonek, aby próbować tutaj coś zmienić. Model podziału polskiego niedużego rynku bokserskiego na kilka małych grupek, może okazać się w dłuższej perspektywie szkodliwy dla mądrego i właściwego prowadzenia karier młodych zawodników, a co za tym idzie potencjalnych następców Tomka Adamka czy Diablo. Takie jest moje zdanie. W Polsce jest po prostu bardzo niewielu pięściarzy. Darek Michalczewski napisał w swojej autobiografii, że Peter-Kohl był człowiekiem, który wyciągnął niemiecki boks z piwnic na salony. Mam wrażenie, że my dzisiaj jesteśmy na salonach: mamy bardzo dobry czas antenowy i świetnego telewizyjnego partnera. Tyle że, za chwilę może się okazać, iż sam produkt jest słaby. Wtedy zaczniemy być automatycznie gorzej traktowani. Dopływ środków się zmniejszy i nasz boks powróci do piwnic. Bardzo się tego boję. Myślę, że to odpowiedni moment, aby się zjednoczyć i wspólnie nakreślić kilkuletnią strategię. Starannie wyselekcjonować grupę dobrze rokujących pięściarzy. Takich, którzy będą w stanie zaznaczyć swoją sportową obecność przynajmniej na mapie Europy. Należy tych wybrańców bardzo cierpliwie prowadzić, mieć plan i konsekwentnie go realizować. Jeżeli nie zrozumiemy tego szybko, obawiam się, że będzie trudno wychować sportowo i wypromować kolejnych światowej klasy zawodników.

Ostatnim polskim czempionem był wspomniany przez Pana Krzysztof Włodarczyk. Do tego pięściarza musi mieć Pan szczególny sentyment. To dzięki niemu trafił Pan do boksu.
Tak, historia była bardzo zabawna. Trenowałem rekreacyjnie boks w Gwardii Warszawa z moim ukochanym trenerem Zbyszkiem Raubo. Któregoś dnia Zbyszek - który był jednocześnie opiekunem Krzyśka - poprosił mnie, żebym został jego menadżerem. "Nie mam o tym zielonego pojęcia" - zareagowałem. Zbyszek potrafił mnie jednak przekonać: "Słuchaj, ty nie masz pojęcia i ja nie mam pojęcia, ale mnie jeszcze łatwiej oszukają niż ciebie" (śmiech).

To prawda, że w tamtym czasie Włodarczyk był obiektem drwin?
Krzysiu zbliżał się do swych osiemnastych urodzin i nie był zadowolony z traktowania na sali. Bardzo nieprzychylnym okiem patrzył na niego bezpośredni przełożony Zbyszka. Krzysiek był bliski natychmiastowego zakończenia kariery. Na szczęście przeszedł na zawodowstwo. (...)

Pięściarze to trudni współpracownicy?
Tak, choć wychodzę z założenia, że muszą to być trudni ludzie. Jedynie osoby z bardzo mocnymi charakterami mogą dojść w tym sporcie naprawdę wysoko. Boks to dyscyplina, która nie wybacza błędów. To najbardziej kontaktowy ze wszystkich sportów. Tu nie możesz na chwilę gdzieś się schować, odpocząć, usiąść na ławce rezerwowych. Przeciwnik chce urwać ci głowę i z takim przeświadczeniem musisz być gotowy stawić mu czoła.

Jakiś czas temu rozmawiałem z Dariuszem Michalczewskim. Wyznał, że będąc w Universum koncentrował się wyłącznie na boksie, nie wybrzydzał w kwestii rywali. John Molina Jr. zapytany przez amerykańskich dziennikarzy o wymarzonego przeciwnika, odparł: "Gdyby Al Haymon kazał mi bić się jutro z Godzillą i King Kongiem na parkingu, zaraz bym tam był". Zawodnikom boksującym w Polsce brakuje takiego podejścia?
Darek i inni zawodnicy Petera-Kohla byli bohaterami tak trochę przed mikrofonem. Gwiazdami pozostawali jednak dla kibiców i mediów. Universum to było doskonale zorganizowane przedsiębiorstwo. W relacjach wewnątrz firmy pięściarze nie wyrastali raczej ponad relacje pracodawca-pracownik. My przez lata także utrzymywaliśmy taki model. Nie zamierzałem pytać się zawodników z kim i kiedy chcą boksować. Przychodziła oferta i to na mnie spoczywała odpowiedzialność wynikająca z jej akceptacji. Musiałem trzeźwo ocenić czy warto zaryzykować, czy może tym razem lepiej odpuścić. To był dobry system, najlepszy jaki znam. Niestety z biegiem czasu uległ degradacji. Co było powodem? Wydaje mi się, że mój wspólnik Piotr Werner podchodził do zawodników znacznie łagodniej niż ja. Dziś, zwłaszcza starsi pięściarze, w ogóle nie stosują się do pierwotnie przyjętych zasad. Co chwilę słyszę, że ktoś zastanawia się czy przyjąć ofertę, czy też wycofać się z walki. Dla mnie to śmieszne. Świat jest pełen ludzi, którzy przechodzą obok życiowych okazji, które nigdy później już się nie pojawiają. Jeżeli zdecydowałeś się na tak ciężki zawód jak boks, to sięgnięcie po tytuł powinno być twoim największym marzeniem. A tutaj? Pojawia się mistrzowska szansa, zawodnik ma odpowiedni czas na przygotowania, może zarobić godziwe pieniądze i nie podejmuje rękawicy. Nie mówimy co gorsza o odosobnionym przypadku.

Dawida Kosteckiego zagłaskaliście?
Z punktu widzenia czysto biznesowego, inwestycja w Dawida to absolutna, totalna klapa.

Liczył pan kiedyś, ile na nim straciliście? Już sam jego powrót za kratki słono was kosztował.
W przypadku Dawida, podobnie jak i Artura Szpilki, polski wymiar sprawiedliwości wykazał się wyjątkową aktywnością. Adwokat Kosteckiego zaniedbał drobną procedurę i nagle - ni z gruszki, ni z pietruszki - przed budynkiem telewizji Polsat pojawiło się CBŚ. Dawid wychodził właśnie z wywiadu, nie miał zamiaru się ukrywać. Aresztowało go kilku panów z bronią maszynową w rękach. Niespodziewanie zdecydowano się na nadzwyczajną procedurę. Wcześniej mieliśmy wszystko dokładnie wyliczone. Nie dopuszczaliśmy możliwości, że nie dojdzie do walki z Royem Jonesem. Dawid miał dostać "bilet" pocztą, z odpowiednim terminem do stawienia się w zakładzie karnym. Postawiono jednak na show, w wyniku którego Dawid stracił walkę życia i wielkie pieniądze dla swojej rodziny. My również ponieśliśmy niepowetowane straty finansowe najadając się w dodatku wstydu. Bezpośrednio po zatrzymaniu robiliśmy co w naszej mocy, aby uratować sytuację. Rozmawiałem z Romanem Giertychem, rozmawiałem z najznamienitszymi polskimi prawnikami. Spotkałem się nawet z wybitnymi sędziami w sprawach karnych. Wszyscy opowiadali się za tym, aby nie krzywdzić młodego człowieka, dla którego boks to jedyne realne źródło zarobkowania. Nie oszukujmy się, polski wymiar sprawiedliwości nie ucierpiałby, gdyby Dawid stawił się w więzieniu kilka dni później. Jedyna różnica byłaby taka, że pięcioosobowa rodzina z trójką małych dzieci miałaby z czego żyć. (...)

Artura Szpilkę grypsowania chciał oduczyć sam Andrzej Gołota.
Odwiedził Artura w areszcie na moją prośbę. Andrzej był jednym z jego idoli.

Jego wizyta nie przyniosła zamierzonego rezultatu. Usłyszał od Szpilki, że ten nigdy nie uciekłby ani z ringu, ani przed polskimi organami wymiaru sprawiedliwości. Widzenie zakończyło się wcześniej niż zakładano.
Spotkanie odbyło się w Areszcie Śledczym na Montelupich w Krakowie. Chcieliśmy, aby Artur dał sobie pomóc i szybciej wyszedł na wolność. Zareagował alergicznie. Chciał zamanifestować żelazność zasad i charakterność. Po wyjściu z aresztu, Andrzej, który przecież sam w życiu sporo widział, zadzwonił do mnie i ze swoim wdziękiem, troszeczkę się jąkając powiedział, że nic z tego nie wyszło. Zasugerował, abym spróbował zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby uratować chłopaka. "Jeśli będziecie bierni, to on tam zostanie i ten system go zniszczy" - dokończył.

Cały wywiad z Andrzejem Wasilewskim na Sporteuro.pl >>