Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

AdamekKanaan - starożytna kraina na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego (teren późniejszej Palestyny, Syrii i Fenicji). Południowa część tych obszarów (Palestyna) wymieniana jest w Biblii jako ziemia obiecana Izraelitom przez Boga. 

Znaleźć swój własny Kanaan nie jest łatwo. Jak pokazuje historia, nieraz trzeba poświęcić na to aż 40 lat, urządzić swoim cięmiężycielom składający się z dwunastu plag rozgardiasz, otworzyć Morze Czerwone, przespacerować się na bosaka po pustyni, stworzyć złotego cielca, zniszczyć złotego cielca i wykonać jeszcze szereg innych, mniej lub bardziej spektakularnych czynności. Dodatkowo dzisiaj sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, bo trudno dokładnie określić gdzie leży nasza ziemia obiecana - raczej nie są to już bowiem tereny obecnej Syrii czy Palestyny. Niełatwo też znaleźć swojego Mojżesza. Zwłaszcza, że "mojżeszowanie" jest zajęciem czasochłonnym i co gorsza przy niewielkim błędzie, można nie ujrzeć wymarzonego celu wędrówki.

Niektórzy bez cienia wątpliwości nazywają rzeczy po imieniu: Kanaan = USA. Tak jak nasz najlepszy obecnie bokser zawodowy, Tomasz Adamek. Zdaje sobie, że wykonuję tu dosyć brawurowy (pewnie zbyt brawurowy) przeskok pomiędzy biblijną opowieścią rodem ze Starego Testamentu a tak przyziemną kwestią jaką jest boks. Dyskusja jaka przewija się ostatnio w mediach odnośnie stanu polskiego pięściarstwa, dosyć zgrabnie łączy mi się z tą metaforą. Bokserski Kanaan - czyli miejsce gdzie najefektywniej i najkorzystniej dla samego siebie można rozwijać własną karierę.

Jak zostało wcześniej wspomniane, najgłośniej - za sprawą naszego najlepszego obecnie boksera zawodowego - słychać ostatnio, że tą prawdziwą, jedyną, słuszną drogą w poszukiwaniu szczęścia jest wykupienie biletu lotniczego do Stanów Zjednoczonych. Trudno dziwić się autorowi tych słów, że święcie wierzy w swoje przekonania. Wszak to właśnie w dużej mierze dzięki pojedynkom rozgrywanym za Oceanem, przemienił się z anonimowego boksera w gwiazdę rodzimego pięściarstwa. Zdobył tytuły mistrzowskie w dwóch różnych kategoriach wagowych, otrzymał szansę walki o prymat w wadze ciężkiej - jego sukcesy są zresztą powszechnie znane. Jeszcze w 2004 roku toczył pojedynek w jednej z warszawskich galerii handlowych, by rok później już na amerykańskiej ziemi, wywalczyć mistrzowski tytuł federacji WBC w kat. do 175 funtów. To naprawdę miła i przede wszystkim zauważalna odmiana. Można tym "nowym światem" się zafascynować i fascynacji tej bez reszty ulec.

Ba, można znaleźć nawet przykłady, będące jej uzasadnieniem. Jak choćby Mariusz Wach, który w kilkanaście miesięcy po przybyciu do USA, z mocno zapomnianego, trapionego non stop kontuzjami zawodnika wyrósł do jednego z głównych kandydatów do walki z którymś z braci Kliczko. Można przywołać też przykład Andrzeja Fonfary, który pod okiem znanego nam dobrze Sama Colonny, coraz śmielej i coraz efektywniej dopycha się do walk o najwyższe laury.

Niestety "Góral" zapomina, nie rozumie, nie chce zrozumieć kilku faktów. Po pierwsze nie każdy jest w stanie być drugim Tomaszem Adamkiem. Mówiąc bardziej dosłownie - nie każdy jest w stanie wejść w buty Tomasza Adamka - tzn mieć na tyle wytrwałości, ambicji, szczęścia a przede wszystkim talentu, żeby zrobić na trudnej amerykańskiej ziemi poważną karierę. Co np. z naszymi "cruiserami", których w polskim boksie mamy całkiem pokaźną ilość? Doskonale wiemy przecież, że dywizja ta w USA praktycznie nie istnieje na szeroką skalę. Zresztą przekonał się o tym na własnej skórze sam Adamek.

Po drugie pochodzący z Gilowic pięściarz chyba jednak wciąż nie zauważył, że od 2005 roku, kiedy to rozpoczął swoją wielką przygodę, na polskiej scenie bokserskiej zaszły jednak pewne zmiany. Może rodzimym galom jeszcze sporo brakuje do blasku MGM Grand (i pewnie zawsze będzie brakować) może poziom walk często nie wprawia widzów w ekstazę, może i jest jeszcze sporo innych niedogodności, ale przez te siedem lat polscy pięściarze zdołali na własnym podwórku wywalczyć kilka prestiżowych pasów, okupują dobre miejsca w światowych rankingach, miewają klasowych sparingpartnerów, i część z nich nie musi łączyć boksu z pracą ochroniarza w nocnym klubie. Mamy też trenerów (choć niezbyt wielu), którzy potrafią poprowadzić zawodnika na poziomie międzynarodowym. Choć nie są to wyżyny marzeń, to biorąc pod uwagę budżety czy potencjał ludzki, naprawdę nie musimy się wstydzić. O dziwo nawet w naszym boksie amatorskim zaczyna pojawiać się światełko nadziei. Dzięki inicjatywie nowego trenera kadry, Huberta Migaczewa i Jarosława Kołkowskiego, istnieje szansa, że dzięki udziale Polaków w lidze World Series of Boxing (a w dalszej perspektywie w turniejach AIBA Pro Boxing) uda nam się złapać nieco kontaktu z uciekającą od dawna światową czołówką.

Po trzecie i chyba najważniejsze, będąc wyznawcami zasady "pakuj się, i jedź do USA" nigdy nie uda nam się nad Wisłą zbudować czegoś trwałego, o solidnych podwalinach. Może i nie powstanie tu nigdy prawdziwa ziemia obiecana, ale przynajmniej świetny przyczółek do wypraw ku lepszemu, a zarazem schronienie, gdyby wycieczki te okazały się niepowodzeniem. Takiego przyczółka brakuje wyraźnie na przykład Grzegorzowi Proksie, prowadzącemu od wielu lat żywot tułacza. Nie skazujmy się na upartego na życie w diasporze. Bilety, które tak chętnie próbuje rozdawać Tomasz Adamek, w niektórych przypadkach faktycznie mogą okazać się koniecznością i wejściówką do lepszego świata. Mogą też niestety oznaczać przepustkę do znienawidzonego Egiptu, gdzie bardzo łatwo zginąć wśród szarego tłumu niewolników.

Opracował: Przemysław Mrzygłód{jcomments on}