Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

MolinaCarlos Molina, który już w tą sobotę zmierzy się z Jamesem Kirklandem, jest kolejnym przykładem pięściarza, który bez odpowiedniego zaplecza, promocji, wsparcia liczącego się promotora czy menadżera, ale dzięki ciężkiej pracy i nieustępliwości, po kolejnych zwycięstwach w walkach, w których był skazywany na porażkę, jest bliski wdrapania się na sam szczyt bokserskiego świata, w stylu w jakim dokonywali tego pięściarze w odległych latach 20., 30. czy 40. Carlos Molina jest jeszcze jednym bohaterem z cienia, obok takich postaci jak Orlando Salido czy Gabriel Campillo.

Meksykanin to pięściarz bardzo solidny, w zasadzie w każdym elemencie bokserskiego rzemiosła. Jego największym mankamentem jest mało imponująca siła ciosu, która pozwoliła mu na znokautowanie zaledwie 6 z 25 rywali. Być może nie jest wielkim wirtuozem, ale jest naprawdę dobrze ułożony technicznie. Walczy w wysokim tempie, wyprowadza bardzo duże ilości ciosów i składa je w ciekawe kombinacje, a moim zdaniem jest obecnie najlepszym "bodypuncherem" w kategorii lekko średniej. Nic nie wskazuje na to, żeby jego słabym punktem miała być odporność na ciosy, bo w swoich dotychczasowych pojedynkach udowodnił, że potrafi przyjąć czyste uderzenie, także od pięściarzy, którzy biją naprawdę mocno. Stylem boksowanie nie przypomina większości meksykańskich pięściarzy, co prawdopodobnie związane jest z tym, że już w wieku 4 lat wyprowadził się z rodzicami do Chicago, gdzie nauczono go sztuki boksowania. Nietypowa dla meksykańskiego boksu jest przede wszystkim całkiem niezła obrona, oparta w dużym stopniu na balansie ciała i ruchach głową. Jeden z amerykańskich ekspertów powiedział kiedyś, że Molina w żadnym elemencie nie jest wybitny, ale we wszystkim jest bardzo dobry i to zdanie chyba najlepiej go charakteryzuje.

Początek zawodowej kariery Moliny stał pod znakiem kontrowersyjnych werdyktów sędziowskich. Meksykanin już w swojej dziesiątej walce zmierzył się z niepokonanym rodakiem, obecnym mistrzem świata WBC kategorii średniej, Julio Cesarem Chavezem Jr. Niestety nigdy nie miałem okazji zobaczyć tego pojedynku, ale zdaniem zdecydowanej większości obserwatorów, Chavez absolutnie nie zasłużył na remis podyktowany w tej walce. Punktacja nie została odczytana, a sam Molina uważa, że kart punktowych nikt podczas tego pojedynku nie prowadził (!). Dwa miesiące później doszło do rewanżu. To starcie było bardziej wyrównane, ale werdykt ogłaszający nie jednogłośnie zwycięstwo Chaveza, ponownie został przywitany przez kibiców buczeniem i gwizdami. Dwa następne występy Moliny także zakończyły się nieznacznymi punktowymi porażkami – z Waylandem Willinghamem i do dzisiejszego dnia niepokonanym Mike’iem Alvarado. Był to rok 2007, a Molina po 3 kolejnych porażkach legitymował się rekordem: 8 zwycięstw, 4 porażki, 1 remis. Wtedy podobno zapowiedział, że już nigdy więcej nie przegra.

Do tej pory Meksykanin dotrzymuje słowa. Od czasu porażki z Alvarado minęło już ponad 5 lat, a Molina nie przegrał w kolejnych 12 pojedynkach. Przełomowym momentem w jego karierze była z pewnością walka z kreowanym na przyszłego mistrza świata Erislandy Larą. Pamiętam jak komentujący ten pojedynek Teddy Atlas, jeszcze przed walką mówił, że pytaniem nie jest to, czy Lara zwycięży, ale czy dokona tego w dobrym stylu i czy znokautuje swojego przeciwnika, a już po ogłoszeniu werdyktu zastanawiał się czy Lara zasłużył na remis ogłoszony w tej walce. Moim zdaniem Molina był lepszy co najmniej w sześciu z dziesięciu rund i powinien zostać zwycięzcą tego starcia.

Jak to jednak zazwyczaj bywa w takich sytuacjach, znakomita postawa Meksykanina w tym pojedynku nie została należycie doceniona. Bardziej skupiano się na rozczarowującym występie Lary niż na klasie jego rywala i kiedy kilka miesięcy później Molina zmierzył się z byłym mistrzem świata Kermitem Cintronem, ponownie nikt nie dawał mu większych szans na zwycięstwo. Zdecydowanym faworytem w stosunku 3 do 1 był Portorykańczyk, notowany w tamtym czasie na drugim miejscu rankingu magazynu „The Ring”. Cintron nie miał jednak w tej walce praktycznie nic do powiedzenia. Molina od pierwszego do ostatniego gongu dominował w ringu i nie oddał „El Asesino” więcej niż jednej rundy.

Dalsze losy kariery Moliny zależą w dużej mierze od wyniku sobotniej konfrontacji. Meksykanin jeszcze raz będzie musiał udowodnić swoją klasę w pojedynku, w którym wygrać ma jego przeciwnik. Obstawiając zwycięstwo Kirklanda w sobotniej walce, za każdą zainwestowaną złotówkę bukmacher może wypłacić nam 1,40 zł. Kurs na zwycięstwo Moliny jest ponad dwukrotnie wyższy. Teoretycznie ewentualne zwycięstwo Meksykanina będzie trzeba uznać za sporych rozmiarów niespodziankę, jednak moim zdaniem w tej walce nie ma wyraźnego faworyta, a gdybym już miał ryzykować swoje pieniądze, to prawdopodobnie postawiłbym je na zwycięstwo Moliny.

Ishe Smith, który sam niejednokrotnie musiał przełknąć gorycz porażki, nie zawsze z tego powodu, że był pięściarzem słabszym, ale dlatego, że na zwycięstwie jego rywala zależało wpływowym w świecie zawodowego boksu postaciom, powiedział: „Cieszę się, że taki bokser jak Molina odnosi sukcesy i dostaje taką szansę. To pozwala mi wierzyć, że ten sport jeszcze nie umarł.”

I chyba rzeczywiście coś w tym jest, bo czy bajka o Kopciuszku, byłaby interesująca, gdyby Kopciuszek został w domu przy garach, a na bal z księciem pojechałaby jedna z jej sióstr, może niezbyt ładna, ale za to lepiej ”wypromowana”? Raczej nie i myślę, że boks także potrzebuje takich bohaterów, a Molina, mimo że jego ringowy pseudonim to „Król”, jest w tej bokserskie bajce Kopciuszkiem. Pytanie czy czar nie pryśnie już w tą sobotę i czy Molina nie straci swojego uroku jak Kopciuszek wraz z dwunastym biciem zegara.
 

Tomasz Siwko {jcomments on}