Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Super Express pisał o nim: "Dupa, nie bokser". Zapytany w 2005 roku o "polską konfrontację stulecia" Andrzej Gołota nie szczędził złośliwości potencjalnemu rywalowi: "Nie zrobił nic by zasłużyć na walkę ze mną. Sportowo nie ma między nami porównania" - grzmiał. Niespełna osiem lat później za największy atut niezbyt lubianego oponenta uznał… jego atrakcyjny wygląd. Nie tylko on zapominał przez lata, że Przemysław Saleta (44-7, 22 KO) był drugim - po boksującym w Niemczech Dariuszu Michalczewskim - Polakiem, który sięgnął po międzynarodowy pas. Gołota, przynajmniej oficjalnie, nigdy tego nie dokonał.

Hubert Kęska: Pozycję numer cztery w polskiej klasyfikacji królewskiej kategorii – za Adamkiem, Gołotą i Sosnowskim, przyjmuje Pan z honorem? Tak umiejscawia Pana Boxrec...
Przemysław Saleta: Najwidoczniej tak wskazał przelicznik. Ale czy to sprawiedliwa ocena? Adamek i Gołota oczywiście poza zasięgiem. Sosnowski? Tutaj mógłbym się spierać.

Na pewno ma Pan na rozkładzie rywala, z którym "Dragon" nie miał szans. Chodzi o Witalija Kliczkę.
Stoczyłem z nim oficjalną walkę w kickboxingu. W 1988 roku, w Łodzi. Wygrałem na punkty. Później, gdy mieszkał na warszawskim AWF-ie sporo sparowaliśmy.

Kiedy chwilowo poskromił Pan rosnący apetyt starszego z ukraińskich braci, miał on 17 lat. Kilka lat później byliście kolegami z jednej stajni. Podobno wtedy wziął na Panu srogi rewanż.
Szczerze mówiąc, myślę że Uniwersum podpisało ze mną kontrakt głównie z uwagi na pozyskanie Kliczków. Było zapotrzebowanie na sparingpartnerów dla nich. Ja miałem na tyle doświadczenia, że mogłem przesparować trzy rundy z jednym z braci i kolejne trzy z drugim. Dla nich te sparingi to za każdym razem były prawdziwe wojny. Możemy się przyjaźnić, chodzić do knajp, podawać sobie rękę, ale na ringu nie było przeproś. Oni stawiali wtedy dopiero pierwsze kroki w zawodowym boksie. Nie rozumieli sensu organizowania sparingów. Zawsze jechali na maxa. Z biegiem czasu zrobił się problem, aby znaleźć im jakichkolwiek rywali. Jednego Bułgara wysłali do szpitala, miał wstrząs mózgu. Pamiętam też Amerykanina, który po pierwszym dniu sesji sparingowych czmychnął w nocy na lotnisko i uciekł do domu.

Wracając do Sosnowskiego…
Trudno rozstrzygnąć, który z nas osiągnął więcej. Albert walczył o mistrzowski pas, ale patrząc jedynie na to co zdobył, postawiłbym między nami znak równości. I on był mistrzem Europy i ja. Tyle, że ja wcześniej.

Sięgnął Pan po pas walcząc na wyjeździe. Pamięta Pan ilu polskich dziennikarzy pofatygowało się wówczas do Dortmundu?
Żaden. Umówmy się, przystępowałem do tego boju z pozycji skazańca. Faworyt był jeden - ulubieniec publiczności, Albańczyk z niemieckim paszportem, Luan Krasniqi. W tamtym okresie nie potrzebowałem ani wsparcia dziennikarzy, ani nawet kibiców. Jedynie najbliższych. Kilkanaście miesięcy wcześniej postanowiłem pożegnać się z boksem. Nie udało się zorganizować walki z Gołotą, który wybrał znacznie korzystniejszą finansowo propozycję spotkania z Mikem Tysonem. Z horyzontu zaczął mi również znikać cel, jaki założyłem sobie po przejściu do kategorii ciężkiej, tj. tytuł EBU. W tamtym czasie na Starym Kontynencie panował wspomniany Witalij Kliczko. W związku z kontuzją pleców bronił tytułu niezmiernie rzadko. W kwietniu 2001 roku boksowałem na marnej jakości gali w Jaworznie. Po niej stwierdziłem, że to wszystko zmierza donikąd. Andrzej Wasilewski zorganizował mi pożegnanie na Torwarze, przyszło 6 tysięcy widzów. Trzy miesiące później nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. Kliczko zwakował tytuł, o który walczyć mieli teraz Krasniqi z Monse. Wygrał ten pierwszy. Zadzwoniłem do marchmakera Universum informując, że piszę się na jego dobrowolną obronę. Kiedy stanąłem na środku ringu naprzeciw Krasniqiego, wiedziałem że jestem sam. Liczyła się tylko wiara we własne umiejętności. (...)

Wędrując z powrotem na zawodowe ringi, wiele zamieszania łączyło się również z Pana pierwszą mistrzowską obroną.
Niemcy byli tak pewni wygranej Krasniqiego, że w kontrakcie nie zastrzegli nawet obowiązkowego rewanżu. Niespodziewanie pojawiła się opcja walki z Brianem Nielsenem. Zgłosił się do mnie opiekujący się Duńczykiem polski trener, pan Tilewski. Wspólnie z menadżerem Nielsena stawili się w Hotelu Europejskim. Rozpoczęliśmy negocjacje. Oczekiwałem 400 tysięcy dolarów. Przez moment wydawało mi się nawet, że doszliśmy do porozumienia. Po chwili poinformowano mnie jednak, że istnieją dwa kontrakty. Jeden - oficjalny, dla EBU - opiewający na 100 tysięcy dolarów. Drugi – tajny - gwarantujący 300 tysięcy.

Płatność atrakcyjniejszej finansowo umowy uzależniona była od wyniku pojedynku?
Dokładnie. Nielsen miał zostać nowym czempionem. Nie zgodziłem się. "Co to za numery?" - pytałem. "A jak pan myśli? Jakim cudem Brian wygrał z Holmesem?" - usłyszałem w odpowiedzi. Teraz wiem, że nieuczciwe zagrania obozu Duńczyka nie dotyczyły tylko walki z Holmesem. Nadprogramowego wynagrodzenia nie przyjął choćby Jeremy Williams, wysoko sklasyfikowany, nieimponujący posturą, ale bardzo mocno bijący zawodnik. Pogardził łapówką, no i nagle w dniu walki uległ zatruciu. Mieli swoje metody.

Pan myślał o skorumpowaniu innego Williamsa, Carla.
Podczas walki człowiekowi przychodzą do głowy przeróżne myśli. Z Williamsem męczyłem się niemiłosiernie Wziąłem tę walkę kilka dni po wyniszczającym starciu z Andriesem. Walczyłem z kontuzją, byłem przemęczony. Po dwóch, trzech rundach nie miałem siły zadawać ciosów. To było przygnębiające, bo perspektywy na przyszłość rysowały się przede mną naprawdę ciekawe. Byłem czwarty na liście organizacji WBC. A Carl Williams? Cóż, zmierzał donikąd. Przypomniałem sobie walkę Mercera z Fergusonem, podczas której kompletnie pozbawiony formy, liczący na mistrzowskie starcie z Riddickiem Bowe, Mercer zaproponował rywalowi 100 tysięcy dolarów za odpuszczenie walki. Ja stu tysięcy Williamsowi oczywiście bym nie oferował, ale pomyślałem o kilku. Na szczęście udało się obronić sportowo.

Czytaj obszerny wywiad z Przemysławem Saletą na sporteuro.pl >>