Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Rosja, dwa razy Dania, Monako, Niemcy, Francja, znowu Niemcy i wreszcie Republika Południowej Afryki – to rozkład ostatnich walk Mateusza Masternaka. Polskiego zawodnika wagi junior ciężkiej, jeszcze niedawno poważnego pretendenta do ważnych tytułów, mistrzowskich pasów. „Master” jest od czterech lat obwożony po świecie, ale promotorzy z Sauerland Promotions jeszcze nie doszli do wniosku, że walka w Polsce miałaby sens. Może dlatego jej nie robią?

Każdy poważny promotor – poważny czyli taki, który ma pieniądze - stara się zrobić wszystko, żeby swojemu zawodnikowi pomóc. Dlatego Leon Margules robi walki Artura Szpilki w Chicago, a nie w Salt Lake City, bo Mormoni strony na Facebooku poświęconej Arturowi nie mają. Oczywiście, że promotor zawsze kieruje się też finansami, ale jak można połączyć przyjemne (kasa z biletów) z pożytecznym (zawodnik lepiej walczy, mając "swój" doping) to byłoby bez sensu tego nie zrobić. Ekipa Sauerlanda jest widocznie innego zdania, bo Mateusz od 2011 roku, od występu na gali Kliczko - Adamek we Wrocławiu, Polski z perspektywy ringu jeszcze nie widział. Lepiej walczyć i bardziej się to opłaca, w Esbjerg, Kreuzbergu czy Kempton Park niż w Wrocławiu, Krakowie, Poznaniu czy Gdańsku? Widocznie tak, tylko komu? Sportowo, jak widać na przykładzie rankingu Mateusza, na pewno nie.

Nie mam żadnego problemu z wysyłaniem pięściarzy „za chlebem”, kiedy stawka walki jest równa liczbie zer na czeku. Czeku zawodnika oczywiście. Łukasz Janik, Andrzej Wawrzyk, Paweł Kołodziej poszli na głęboką moskiewską wodę bo na szali były tytuły mistrzowskie. Diablo Włodarczyk, jako mistrz zrobił to samo, jadąc na walkę z Grigorijem Drozdem, bo tytuł miał, a pieniądze też były dostatnie. Ale jaki był sens kontraktowania walki w kasynie "Emperors Palace" w Republice Południowej Afryki, z pięściarzem nienotowanym w pierwszej piętnastce żadnego z rankingów wagi junior ciężkiej!? Co miało ewentualne (oczekiwane?) zwycięstwo w RPA dać Polakowi? Do tego były powody, żeby bać się decyzji sędziów ringowych. Wystarczyło przecież popytać tych, którzy zawodowo obstawiają walki pięściarskie, by wiedzieć, że trzeba się trzymać od ryzyka walka w RPA z daleka. Brać walkę w Kempton Park, to jak rosyjska ruletka albo gala na Księżycu.

Johnny "Huragan" Muller, który jest niczym więcej niż - jak zauważył sam Masternak - napompowanym półciężkim, miał być rywalem dla "Mastera" łatwym i przyjemnym. I był, wygrywając może trzy rundy. Nie dla sędziów w Kempton Park, którzy dali pupilowi gospodarzy niejednogłośne zwycięstwo. Od razu zaczęło się wymachiwanie rękami, były głosy rozpaczy zarówno promotorów Masternaka, jak organizatora walk Rodney’a Bermana. "Żenujące" - napisał Berman na "twitterze"... ale jak poprosiłem, żeby opublikował karty walk, to zaległa grobowa cisza. Byłem ciekaw, jak zawodnik dwukrotnie liczony w 10-rundowej walce może wygrać na punkty. Nic. Kart jak nie było, tak nie ma.

Na oficjalnej stronie "Golden Gloves", firmy promocyjnej Bermana, wszystko jest jednak jak trzeba. "Największym przestępstwem sobotniego wieczoru przed 1200 kibicami boksu, było obrabowanie ze zwycięstwa Mateusza Maternaka. Jakim sposobem sędzowie przyznali zwycięstwo Mullerowi jest jedną z tych wielkich tajemnic RPA" - pisze oficjalna strona promotora. Ekipa Sauerlanda żąda natychmiastowego rewanżu - który niczego nie zmieni. Mateuszowi nikt "porażki" z Mullerem nie wykreśli z pięściarskiego życiorysu. Za rewanż też ktoś będzie musiał zapłacić. Jak Mateusz wygra, też nikt tego nie sportowo doceni. Ale... może się to wszystko jednak będzie opłacało? Może już teraz ktoś śmieje się w głos, wchodząc z czekiem do banku?