- Jak będę walczył z Charlo czy Martirosyanem, to muszę przygotowywać się w USA - przekonuje w rozmowie z "Polska The Times" Maciej Sulęcki (26-0, 10 KO), jeden z czołowych pięściarzy świata wagi super półśredniej, który już w przyszłym roku ma zoboksować o mistrzowski tytuł.

Krótko po powrocie ze Stanów Zjednoczonych, gdzie pokonał Pan Jacka Culcaya był Pan w odwiedzinach u prezesa PZPN Zbigniewa Bońka.
Maciej Sulęcki: Pierwszy raz spotkaliśmy się osobiście. Do tej pory mieliśmy kontakt na Twitterze. I to dosyć często. Przypadliśmy sobie do gustu, słyszałem, że prezesowi szczególnie spodobał się mój charakter. Zaprosił do biura, pogadaliśmy, wypiliśmy kawkę. Ustawiliśmy się już na obiadek za kilka dni. Zdziwiłem się, że prezes sam zaproponował. Dla mnie to jest też jakaś motywacja, że tacy ludzie, jak pan Zbyszek, mnie dostrzegają i chcą się ze mną zadawać. Wiadomo, trudno, żebym go traktował jak swojego ziomeczka. Jest między nami duża różnica wieku, więc choćby dlatego darzę pana Zbyszka ogromnym szacunkiem, ale wytworzyła się między nami fajna, koleżeńska relacja.

Kręci Pana popularność?
Przede wszystkim zależy mi na tym, żeby być doskonałym sportowcem. I dzięki temu być popularnym. Jak Adam Małysz, Anita Włodarczyk, Robert Korzeniowski, jak kiedyś Tomek Adamek. Gdyby mi chodziło o bycie znanym z tego, że jest się znanym, to założyłbym kanał na youtubie i robił z siebie idiotę. OK, mamy XXI wiek, internet, różne portale społecznościowe, to ważna rzecz, której nie można w tych czasach zaniedbywać, ale nie mam na to parcia. Choć sponsorzy na to patrzą, ile osób cię lubi, obserwuje i tak dalej. Wiem, jaką grupę ludzi mam za sobą. Ona rośnie, bo coraz lepiej boksuję, dostarczam więcej emocji i tylko krok dzieli mnie do walki o pas mistrza świata. W ten sposób chce pokazywać swoją wartość.

Mówi Pan o treningach w USA. Nie miałby Pan wyrzutów sumienia, że zostawia Pan swoją partnerkę Magdę i pięciomiesięczną dziś córeczkę Melanię?
To jest strasznie ciężkie. Ale Magda jest normalna, rozumie mnie i wspiera. Mówi, że jeśli mi to pomoże, to mam jechać i niczym się nie przejmować, bo ona sobie poradzi. I w przypadku tego ostatniego, krótkiego wyjazdu, rzeczywiście tak było. Do tego świetnie radzi sobie z Melanią. Jeśli chodzi o zajmowanie się dzieckiem, to przy kobietach wszyscy faceci to miękkie faje. Do tego pomagają nam rodzice. Inna sprawa, że ja muszę się odciąć. W walce potrzebna jest agresja, trzeba być skur..., a z córeczką buziaczki i tak dalej. Dlatego jak będę walczył z Charlo czy Martirosyanem, to muszę przygotowywać się w USA. Być w reżimie trening-jedzenie-spanie. Wtedy nabiorę w sobie zwierzaka i efekty będą.

Bierze Pan pod uwagę przeprowadzkę do USA z całą rodziną?
Myślałem o tym, ale na razie nie. Gdybym został mistrzem świata, to ponownie byśmy się nad tym zastanowili i to bardzo poważnie. Mój dom jest w Warszawie, a w USA pracuję. Poza tym tam życie jest droższe, a nie mam płaconej miesięcznej pensji. Żyję z walk i kasy od sponsorów.

Pełna treść artykułu w "Polska The Times" >>