Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Maciej Sulęcki to kandydat na piątego polskiego mistrza świata w boksie. Dorastanie w niezbyt zamożnej rodzinie i wybryki ukształtowały jego charakter.

Dariusz Michalczewski, Tomasz Adamek, Krzysztof Włodarczyk, Krzysztof Głowacki i... Maciej Sulęcki? Dziś właśnie z 27-letnim warszawianinem wiążemy największe nadzieje na pas mistrzowski dla Polski. Sobotnia gala w Newark miała utwierdzić nas w przekonaniu, że odważne zapowiedzi Macieja nie są przesadzone i rzeczywiście nie musi on mieć kompleksów przed najlepszymi pięściarzami kategorii junior średniej (69,9 kg). „Striczu” nie zawiódł, wygrał na punkty z byłym mistrzem świata (amatorskim i zawodowym) Jackiem Culcayem po ringowej wojnie, ale... Dobrze oglądało się ją kibicom, na pewno nie trenerowi Pawłowi Kłakowi albo tym, którzy znają się na rzeczy i życzą Sulęckiemu dobrze.

Kto wie, czy obraz walki w Newark nie jest po części efektem charakteru boksera ze stolicy. Do sali Gwardii Warszawa trafił jako 11-latek, przyprowadzony przez ojca, bo za często tłukł się z rówieśnikami. – Lubiłem konfrontacje ze starszymi, silniejszymi. Bójek nie przegrywałem, ale czasami oberwałem dzwona. Raz dostałem z buta w zęby i miałem przetarte pół twarzy – opowiadał "Przeglądowi Sportowemu”. W domu się nie przelewało, matka i ojciec rozstali się. Maciek mieszkał na Pradze, w Otwocku, Wołominie, na Okęciu.

– Zdarzało się, że chodziłem głodny, dlatego dziś nie jestem wybredny. Jak dadzą mi michę, to jem. Nie przepuszczam pieniędzy – tłumaczy. Próbował sił w piłce nożnej, ale był na nią zbyt porywczy. Kopał rywali po kostkach, innym razem dostał czerwoną kartkę, bo pobił się z kolegą o prawo do wykonywania rzutu wolnego.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>