Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

On sam mówi, że stać go na wszystko, że jest gotów walczyć z najlepszymi w wadze półciężkiej i z nimi wygrywać, ale na razie to tylko słowa. W sobotę, w Monachium, Dariusz Sęk będzie musiał w pojedynku z Robinem Krasniqim udowodnić, że nie rzuca ich na wiatr.

Gadulstwo stało się ostatnio w polskim boksie bardziej zauważalne niż styl w jakim mistrzowie mowy śmieciowej walczą. Nie trzeba daleko szukać. Paweł Głażewski dużo gadał przed walką z Juergenem Braehmerem w Oldenburgu, a jak zabrzmiał gong, to zapomniał czego się nauczył i przegrał błyskawicznie przez nokaut.

Dawid Kostecki też mówił dużo przed Polsat Boxing Night III, lekceważył Andrzeja Sołdrę i w efekcie musiał przełknąć gorycz porażki. Jeszcze gorzej poszło Grzegorzowi Proksie. Były mistrz Europy na tej samej gali w Krakowie został znokautowany przez Macieja Sulęckiego, któremu miał przecież pokazać poważny boks.

Wierzę głęboko, że przykłady te nie dotyczą Darka Sęka, który w Monachium staje do walki, w której zwycięstwo może być dla niego pięknym prezentem pod choinkę. Z finansowego punktów widzenia ten cenny prezent już jest zapewniony, teraz tylko trzeba okrasić go wygraną.

Łatwo jednak nie będzie, bo Krasniqi, 27-letni chłopak urodzony w Kosowie, to całkiem niezły pięściarz. Nie bez znaczenia jest też fakt, że walczy na swoim terenie (mieszka w Monachium) i jeśli pokona naszego pięściarza, to zapewne znów dostanie walkę o mistrzostwo świata, chociażby z Juergenem Braehmerem.

Darek Sęk nie ma więc wyjścia. 28-letni Polak musi zrobić to, o czym głośno mówił. Rozjechać rywala jak czołg, nie pozostawić sędziom żadnych wątpliwości i wrócić do kraju z pasami WBA Continental i WBO International należącymi do Krasniqiego.

Pełny tekst Janusza Pindery na Polsatsport.pl >>