Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Stawiany przez wielu na straconej pozycji Krzysztof Zimnoch zmusił do poddania Mike’a Mollo i teraz można oczekiwać jego walki z Arturem Szpilką.

- Jak zadzierasz z bykiem, nadziewasz się na rogi ! - mówił przed pojedynkiem w Szczecinie 37-letni Mollo, przekonany, że w rewanżu, podobnie jak w pierwszej walce w Legionowie, zafunduje Polakowi ciężki nokaut. Amerykanin, który przed laty przegrał z Andrzejem Gołotą, a później dwukrotnie, przed czasem, z Arturem Szpilką (choć posyłał go na deski), był bardzo pewny siebie i wyraźnie go lekceważył.

Szpilka, który od dawna nie ukrywa swojej niechęci do Zimnocha i sympatii dla Amerykanina, też nie miał najmniejszych wątpliwości, jak zakończy się rewanż. Podobnie Maciej Miszkiń stawiający na pewny nokaut Mollo. I oczywiście nie byli w swoich opiniach odosobnieni, co zresztą można zrozumieć pamiętając przebieg pierwszej walki.

Tyle, że na tak brutalny finał krótkiego, ubiegłorocznego pojedynku w Legionowie wpływ miały też inne czynniki. Doskonale pamiętamy jakie. Tak naprawdę w rewanżu trudno było racjonalnie oceniać szanse byłego mistrza Polski, niewiadomych było bowiem zbyt wiele.

Mike Mollo to siła i niewiele więcej. Tak naprawdę bokserski emeryt na którego nie ma w USA zapotrzebowania. Nie brakowało więc przesłanek, by postawić jednak na Zimnocha, co zresztą uczynił Tomasz Babiloński. Z drugiej jednak strony trudno, żeby promotor obstawiał wygraną rywala. Wiem, że obawiał się o wynik, ale trzeba przyznać, że twardo obstawał przy swoim.

Amerykanin nie wyszedł do siódmej rundy, wcześniej leżał na deskach po lewym sierpowym Polaka, można więc napisać, że: Byk połamał rogi. Raz jeszcze okazało się, że boks nie jest czarno-biały, dużo w nim odcieni szarości, więc nie powinno dziwić, że ludzie znający się na rzeczy z reguły są bardzo wstrzemięźliwi w swoich opiniach, gdy przychodzi im odpowiadać na z pozoru proste pytania w rodzaju: kto wygra? Szczególnie wtedy, gdy mają wątpliwości i są one uzasadnione. A w tym przypadku były.

Czytaj cały tekst Janusza Pindery na polsatsport.pl >>