Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Gdy Marcin Rekowski pakował walizki i planował podróż do chińskiego Makau, było wiadomo, że leci tam dostać po głowie od Carlosa Takama. Nikt nie brał pod uwagę innego scenariusza, bo przecież "Rex" ostatnio obrywał od Aguilery, Wawrzyka czy Zimnocha, a więc pięściarzy słabszych od Takama. Poza tym wiadomo było, że Kameruńczyk z francuskim paszportem nie głaszcze rywali, więc nokaut na Rekowskim można było w ciemno zakładać. Bez konsultacji z wróżbitą Maciejem.

Tak też się stało. Miała być egzekucja i była. Po walce zaczęły się pojawiać pytania: Po co Rekowski brał tę walkę? Po co wkładał głowę pod topór? Po co promotor go tam wysłał? Odpowiedź jest banalnie prosta - boks to jego zawód, więc Marcin zrobił to dla pieniędzy. Tak, jak Kowalski codziennie idzie do pracy, żeby zarabiać na chleb, tak Rekowski wsiadł w samolot i poleciał do Makau po wypłatę. Owszem, sporo ryzykował, ale w końcu takie wybrał sobie zajęcie… Bijesz się i na tym zarabiasz. Tak do działa.

Pamiętam, że kiedyś pytałem Rafała Jackiewicza o to, jak wyglądały jego negocjacje w sprawie walk z promotorami. Odpowiedział coś w tym stylu: dostawałem ofertę i miałem dwie opcje: brać albo nie. Jeśli propozycja była fajna, podpisywałem kontrakt. Jeśli była chuj…, mówiłem: nie, dziękuję, pierod…to. Rekowski mógł wybrać opcję numer dwa i odrzucić ofertę. Założyć kapcie, wziąć browar i przed telewizorem czekać na następną. Tylko, że taka mogłaby się już nie pojawić. Przecież Marcin jest już 39-letnim pięściarzem po przejściach i co dwa dni nie odbiera telefonów z podobnymi propozycjami. Dlatego, nie możemy mieć do niego pretensji, że skusił się na konfrontację z Takamem. Zresztą, wiedział w co się pakuje.

"Trzy tygodnie temu zadzwonił do mnie promotor z tą ofertą, dał mi kilka godzin na przemyślenie decyzji. Na szczęście byłem już treningu, więc ustaliliśmy z trenerem, że bierzemy walkę" - mówił "Rex" w rozmowie z wRINGUu.net. Promotor dał mu czas na zastanowienie się, ale nie przyłożył broni do skroni i nie kazał brać tej walki. To warto rozróżnić, bo słychać opinie, że promotorzy wsadzili Rekowskiego na minę. O wsadzeniu na minę moglibyśmy mówić, gdyby "Rex" usłyszał od nich taką propozycję: "Marcin, pojedziesz do Chin na swój koszt, za walkę z Takamem dostaniesz pięć złotych, ale jak z nim wygrasz, to obiecujemy ci walkę za milion dolarów w USA. Chłopie, musisz w to wejść, bo taka oferta już się nie powtórzy." Taka sytuacja nie miała jednak miejsca.

Rekowski zdawał sobie sprawę, że biorąc walkę z Takamem, przystępuje do bardzo ryzykownej gry. "Oczywiście, że był moment zawahania - każdy o zdrowych zmysłach by go miał. Zresztą nie sądzę, że wielu zawodników jest w stanie przyjąć walkę tak krótko przed jej planowanym terminem" - mówił. Rzeczywiście nie miał zbyt wiele czasu na przygotowania, bo o walce z Takamem dowiedział się na początku stycznia. Cała akcja wyglądała na spontaniczną i robioną trochę na wariackich papierach. Przecież jeszcze przed wyjazdem do Chin stoczył pojedynek z Artsiomem Hurbo, który miał mu trochę podreperować rekord. Ostatecznie wygrana z Białorusinem i tak zniknęła z Boxreca.

Wróćmy jednak do pojedynku z Takamem. Rekowski zdawał sobie sprawę, że jego rywal nie jest przypadkowym gościem: "Carlos to bardzo silny pięściarz, posiadający bardzo mocne uderzenie, zdeterminowany i idący do przodu - będzie to ciężki orzech do zgryzienia." We wspomnianym wyżej wywiadzie poruszony został też wątek pieniędzy. Marcin na pytanie, czy za walkę w Makau dostanie wypłatę życia, odpowiedział: „To wszystko nie wygląda tak różowo, jak wszyscy myślicie. Oczywiście pieniążki są niezłe, jednak muszę z tego opłacić sparingpartnerów, odżywki, masażystów, trenera, dojazdy na treningi. Moja dziewczyna śmieje się ze mnie, że za takie pieniądze, nie dała by sobie pyska oklepywać."

Marcin nie podał kwoty, która skusiła go do wejścia między liny z Takamem, ale rąbka tajemnicy zdradził Janusz Pindera, który na polsatsport.pl tak pisał o jego gaży: "Nie są to zawrotne sumy, ale 100 tysięcy złotych zawsze lepiej mieć niż nie mieć." Nie wiem, czy to była największa wypłata w karierze "Rexa", ale skoro przyjął propozycję, to znaczy, że liczby na papierze się zgadzały. Artur Szpilka, Andrzej Fonfara i Tomek Adamek na taką ofertę nawet nie rzuciliby okiem. Nic dziwnego, są przyzwyczajeni do większych wypłat. I za takie pieniądze, podobnie jak dziewczyna Marcina, nie daliby sobie pyska oklepywać.

Jednak "Rex" nad ofertą się pochylił i powiedział tak. Poleciał do Chin, przyjął kilka bomb od Takama i wziął za to kasę. Nic mi do tego. Zaraz parę osób krzyknie w tym miejscu: zaraz, ale przecież to nie miało nic wspólnego ze sportem. No nie miało. Wszyscy wiemy, że dla Rekowskiego to była walka dla kasy (choć sportowo też mógł zyskać), ale przecież boks to biznes. Marcin nie jest pierwszym ani ostatnim pięściarzem, który wszedł między liny dla pieniędzy. Najważniejsze, że jest cały i zdrowy. Taką przynajmniej informację na Twitterze podał Andrzej Wasilewski.

W całej tej historii najdziwniejsze jest jednak to, że federacja IBF dopuściła "Rexa", który przegrał ostatnie walki z Wawrzykiem i Zimnochem do pojedynku o pas IBF InterContinental. Gdyby trzeba było nazywać rzeczy po imieniu, to słowa - wstyd i patologia - byłyby tu chyba najwłaściwsze. Ale w sumie, czy to wszystko kogoś jeszcze dziwi? Przecież boks to biznes.