Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Hubert Kęska: Obrazisz się, gdy nazwę Cię pięściarzem na telefon?
Bartłomiej Grafka: Nie. Jeżeli mnie gdzieś zapraszają, jestem zdrowy, czuję się dobrze, forma jest przyzwoita - biorę to. Lubię się sprawdzać. Nie oszukujmy się, moja kariera nie jest ukierunkowana na zero w rekordzie.

Tak sobie myślę, że musisz patrzeć z politowaniem na sztuczne pompowanie rekordów. Do niedawna jeszcze politykę bezpiecznego prowadzenia zawodników preferowali czołowi polscy promotorzy.
Może tak powinno się robić? Być może cieszyłbym się będąc na miejscu Pawła? Nie wiem. Nigdy nie myślałem o mistrzowskich pasach, nie mierzyłem niewiadomo jak wysoko. Ba! Kiedyś moim marzeniem było stoczenie choćby jednej zawodowej walki. Pamiętam jak kumpel żalił się, że na tym zawodowstwie wcale nie jest tak fajnie. Trenowałem wtedy kickboxing i mówię: "Co ty? Ja chciałbym chociaż zadebiutować". Twardo stąpam po ziemi. To, że boksuje zawodowo traktuję jako wyróżnienie. Nie interesują mnie te wszystkie układy, układziki.

Odniesienie zwycięstwa jest dla Ciebie ważniejsze niż ominięcie kontuzji?
Kontuzje to dla mnie chleb powszedni. Często odnawia mi się np. uraz ręki. Cóż, nie ma, że boli. Trzeba się ubezpieczyć, wyjść do ringu i dać z siebie maksa. Boks to moja praca, daje mi zarobek. A ja nie wyobrażam sobie dostawać pieniędzy za spartaczoną robotę. Ludzie przychodzą zobaczyć dobrą walką, więc muszę ją dać. Dlatego zawsze chcę wygrać. Nie może być tak, że tylko przyjeżdżam po wypłatę. W tym fachu jest wielu takich gości. Pierwsza runda, jeden cios, gleba i biegiem do kasy. No bo, po co się narażać? Uważam, że tacy wyrobnicy tracą zainteresowanie promotorów. Chciałbym, żeby tak było. Co jeśli się mylę? Na pewno nie będę postępował tak jak oni. Przestaną mnie zapraszać po dobrej walce? Najwyżej będę jeździł rzadziej, nie?

Ile dni najpóźniej przed galą dowiedziałeś się, że na niej wystąpisz?
Niecały rok po walce z Mohoumadim, do mojego trenera i promotora (Irosław Butowicz - przyp. HK) odezwali się ludzie Ronny'ego Mittaga. To był początek tygodnia, a nasza walka miała odbyć się już w piątek. Chodziło w dodatku o pojedynek w kategorii średniej. Przyzwyczajony do rywalizacji w superśredniej i półciężkiej, ważyłem 79 kilo. Organizatorzy ustalili limit dwóch kilogramów tolerancji, ale i tak zostało mi do zrzucenia pięć. Pięć kilogramów w pięć dni, kilogram na dzień. "Biorę" - zdecydowałem. "Nigdy nie boksowałem z zawodnikiem ze średniej. Zobaczymy jak to jest".

Jackiewicz wracał z Toronto na własną rękę. Wbrew obietnicom organizatorów gali, nie zapewniono mu nawet transportu na lotnisko. Często tak miałeś?
Przeważnie mogę liczyć na miejscu na pomoc mojego promotora, to on wszystko załatwia. Tak było w Kanadzie, którą akurat wspominam bardzo miło. Boksowaliśmy pod Montrealem z Łukaszem Janikiem (młodszym - przyp. HK) i było elegancko. Gala odbyła się w hotelu Holiday. Nocleg mieliśmy więc zapewniony (śmiech). Najgorzej wspominam Anglię. Trener akurat nie mógł z nami lecieć. Na miejscu mną i kumplem zajął się jeden z miejscowych. Straszny człowiek. Jestem przekonany, że znaczną część pieniędzy, jakie otrzymał na opiekę nad nami, schował do kieszeni. Wszystko zrobione było po kosztach. W Anglii oficjalne ważenie odbywa się zwykle w dzień walki, tak było i w tamtym przypadku. Rano zjedliśmy śniadanie. Jest szesnasta, a my od ósmej nie mieliśmy niczego w ustach. "Kiedy mamy jeść? Kiedy walka?" - dopytywaliśmy, a on nic. Po którejś kolejnej próbie wymuszenia informacji, wziął nas do jakiejś przydrożnej budy na kawę i hamburgera. "Lepsze to, niż w ogóle nie jeść. Na ring pewnie wyjdziemy za jakieś trzy godziny" - stwierdziłem. Zajadamy się w najlepsze, aż nagle przychodzi do nas jakiś gość i mówi mi, że za pół godziny boksuję. "Czemu nie masz jeszcze bandaży?!" - krzyczy zdenerwowany. Przełknąłem hamburgera i udałem się do szatni. Właściwie to nie była szatnia, tylko jakiś składzik na miotły. Bez szans na rozgrzewkę, brzuch ciężki. Masakra. Ale dobra, wychodzę z "szatni" i idę wprost do ringu. "Dashing through the snow. In a one horse open sleigh" - irytujący dźwięk sączy się z głośników. Coś jest nie tak, nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. Puścili mi na wejście "Jingle Bells", bo akurat był okres świąteczny. (śmiech) Widzowie drą się, wyzywają mnie. Zamęczony psychicznie, z ciężkim żołądkiem, już w drugiej rundzie zaliczyłem dechy. Kompletnie nie potrafiłem odnaleźć się w ringu.

Boks zapewnia Ci utrzymanie? Musisz wyżywić żonę i córeczkę. 
Tak. Oczywiście, jeden utrzyma się za dwa tysiące, drugi nie utrzyma się za pięć, ale daję radę. Wiesz dlaczego zrezygnowałem z pracy mechanika? Pracowałem po 8-10 godzin 6 dni w tygodniu, w dodatku dorabiałem w dyskotece jako ochroniarz, i było ciężko z pieniędzmi. Gdy zacząłem otrzymywać więcej propozycji walk, rzuciłem obie te roboty. "Nie ma sensu tyrać, skoro tak mało płacą" - uznałem. No i boksuję. Nie jest źle, ale wiem, że i tu kokosów nie zarobię. Takie boksowanie jak teraz, nie sprawi, że odłożę na emeryturę. Muszę myśleć o przyszłości, dlatego liczę na kolejne walki, większe. Nie boję się. Wyjdę z każdym.

Pełna rozmowa z Bartłomiejem Grafką na Sporteuro.pl >>