Początki nie należały do łatwych. Łączyły się z objazdem podwarszawskich miejscowości i kilkutysięcznym budżetem. Dzisiaj nie wyobraża sobie zorganizowania gali za mniej niż 100 tysięcy złotych. Kilkadziesiąt wydaje na samo ich oświetlenie.

Słynie z wynajdywania nietypowych miejsc i oryginalnego charakteru imprez. To on sprowadził zawodowy boks 125 metrów pod ziemię. Od stycznia 2014 roku nieszablonowym projektom towarzyszy brawurowy podbój największych hal w kraju. Biznesowy mariaż z Andrzejem Wasilewskim i Piotrem Wernerem to dla niego kolejny ważny promotorski krok. Nadal nie jeździ Bentleyem, nie ma domu na Haiti, ale konsekwentnie buduje markę. Tomasz Babiloński - człowiek, którego nie dał rady zastopować nawet „Żelazny Mike”.

Hubert Kęska: Niewiele osób wie, że jesteś wychowankiem warszawskiej Gwardii, a na ringach amatorskich stoczyłeś 45 pojedynków. W 1998 roku wywalczyłeś nawet brązowy medal mistrzostw Polski juniorów. Dlaczego po tym turnieju zrezygnowałeś z boksowania?
Tomasz Babiloński: Przez dziewczynę. Dała mi ultimatum – albo ona, albo boks. Wybrałem bycie z nią. Czy dobrze zrobiłem? Nie wiem, dzisiaj już z nią nie jestem. Problemem w tamtym czasie były także dojazdy. Mój rodzinny Mińsk Mazowiecki dzieli od Warszawy prawie 50 kilometrów. Później próbowałem jeszcze wrócić do boksu, ale to już nie było to samo.

- Pięć lat po rezygnacji z kariery amatorskiej omal nie zakotwiczyłeś w grupie Andrzeja Wasilewskiego. Do zawodowego debiutu przygotowywałeś się pod okiem starego znajomego z sali – Zbigniewa Rauby.
Stare dzieje.

-Legenda głosi, że Wasilewski ostatecznie odsunął Cię od grupy, gdy dowiedział się, że zostałeś oskarżony o pobicie. Tak było?
Grzecznym chłopcem nie byłem, stałem na „bramkach”, a Andrzej nie życzył sobie mieć chuliganów w grupie. Ja jako taki bad boy i łobuz nie za bardzo mu pasowałem. Ta historia to po części prawda. Cóż, powiem tylko, że każdy człowiek popełnia błędy. Lepiej popełnić je w młodym wieku.

- Wspólny interes unormował wasze stosunki z Wasilewskim. Wcześniej były chłodne, by nie powiedzieć lodowate. Doszło nawet do tego, że chwilę po rozpoczęciu własnej działalności promotorskiej przychodziłeś na jego gale incognito. Bilety dostarczał Ci jego flagowy zawodnik, a prywatnie Twój szwagier – Krzysztof Włodarczyk.
To prawda. Nasze relacje z Andrzejem były różne, szczególnie gdy dowiedział się, że będę się bawił w organizację gal. (śmiech) Nie ukrywam, że uczyłem się tego biznesu podpatrując konkurencję. Na starcie Krzysiek wydatnie mi pomógł. Załatwił m.in. bilet na swoją walkę z Pavlem Melkomyanem (pierwsza zawodowa porażka Włodarczyka – przyp. HK), to była gala Uniwersum. Następne zacząłem podglądać imprezy Andrzeja.

- Później dostęp do niemieckiego rynku ułatwił Ci Edward Durda z Canal+.
Canal+ regularnie transmitował wówczas walki braci Kliczko. Ja natomiast na co dzień współpracowałem z tą stacją. Gale grupy K2 to świetne widowiska, byłem na ilu tylko mogłem. Edek uzbroił mnie w telewizyjny identyfikator, dzięki któremu poruszałem się swobodnie praktycznie po całej hali, wyjątkiem pozostawały tylko szatnie zawodników. Jakość tamtych imprez zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Zamarzyłem, żeby zorganizować podobne w Polsce. Nauka nie poszła w las.

- 17 października znów zjedziecie pod ziemię. Wieliczka to dla Ciebie każdorazowo najdroższa inwestycja? Słyszałem, że gala z Zimnochem i Binkowskim pochłonęła blisko 400 tysięcy złotych.
Raz, że najdroższa, dwa najtrudniejsza do zorganizowania. Robiłem imprezy w różnych miejscach: w Amfiteatrze w Międzyzdrojach, na lodowisku w Oświęcimiu, ale Wieliczka to zawsze największe przedsięwzięcie logistyczne. W Międzyzdrojach może zaskoczyć mnie właściwie tylko pogoda, Wieliczka ma natomiast to do siebie, że ciągle trzeba coś przeciągnąć, zawieść. Muszę dopilnować ponad stu osób, żeby czegoś przypadkiem nie zapomnieli. Ściągnięcie całej scenografii 125 metrów pod ziemię to każdorazowo spore wyzwanie.

- Masz charakterystyczny styl prowadzenia interesu. Wyszukujesz oryginalnych miejsc i stawiasz na imprezy typu exclusive. Od kiedy do nich nie dokładasz?
U mnie w ogóle rzadko jest z dokładką. Nie dołożyłem nawet do tej najdroższej Wieliczki. To biznes, ma się opłacać. Gdybym przez tyle lat robił cały czas z dokładką musiałbym być idiotą. Planuję budżet gali dużo wcześniej i jeśli widzę, że musiałbym dopłacić, to zwyczajnie rezygnuje z jakiejś walki. Wcale nie chodzi wtedy o to, że mam coś do chłopaka, który miał boksować, ale po prostu mnie na niego nie stać. Nie ma zamiaru zarywać nocy i denerwować się, że mi się coś nie zepnie. Źle bym sobie patrzył w lustro przy myciu zębów widząc w nim jelenia robiącego wszystko za darmo. Całość musi się zazębiać. Jeśli mi się nie opłaca, odpuszczam temat.

Pełna wersja rozmowy z Tomaszem Babilońskim na sporteuro.pl >>