Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Michael Grant, gdy wyjdzie do ringu w Legionowie, by walczyć z Krzysztofem Zimnochem, przypomni stare czasy. W tym mieście zawsze można liczyć na gorącą atmosferę. Kiedyś pozwoliłem sobie na określenie, że mamy tu swoje polskie Las Vegas, odnosiło się to wtedy do reakcji widowni na niezwykle dramatyczny pojedynek Krzysztofa Cieślaka z Arielem Krasnopolskim. Takie wojny, jak tamta w 2013 roku przechodzą do historii, być może podobnie będzie i dziś późnym wieczorem, gdy do ringu wyjdą Michael Grant (48-6, 36 KO) i Krzysztof Zimnoch. (21-1-1, 14 KO), choć mam jednak spore wątpliwości.

Granta poznałem w styczniu 1999 roku, komentując jego słaby pojedynek w Atlantic City z Ahmedem Abdinem ( na tej gali Andrzej Gołota wygrał z Jessie Fergusonem), ale zaimponował wtedy swoim modelowym wręcz atletyzmem. Był wielką bokserską nadzieją Ameryki. Miał 26 lat, 201 cm wzrostu i 114 kg samych mięśni. Uczył się przy tym francuskiego, grał na pianinie, śpiewał w kościelnym chórze i miał białą narzeczoną. No i przy zasięgu 218 cm, stojąc w jednym narożniku sięgał pięścią rywala będącego w drugim.

Dziesięć miesięcy później, też w Atlantic City, jego nadzieje na wielkie sukcesy mógł pogrzebać Gołota, który w pierwszej rundzie miał go dwukrotnie na deskach. Ale stało się inaczej, Polak poddał się w 10 rundzie prowadząc u wszystkich sędziów.

29 kwietnia 2000 roku, to czego nie skończył Gołota, zrobił w Nowym Jorku Lennox Lewis. Promującym Granta ludziom, którzy oczami wyobraźni liczyli już milionowe zyski, zabrakło cierpliwości, zbyt wcześnie rzucili go na tak głęboką wodę niszcząc mu w zarodku karierę. W Madison Square Garden mistrz świata organizacji WBC, Lennox Lewis w pierwszym starciu trzykrotnie rzucał go na deski, w drugiej rundzie zrobił to raz jeszcze i sędzia przerwał jatkę.

Pełna treść artykułu na Polsatsport.pl >>