Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

W miniony weekend walczyli Giennadij Gołowkin i Arthur Abraham, w najbliższą sobotę bić się będzie Tyson Fury. I tak tydzień po tygodniu walka będzie gonić walkę.

Boks się bowiem nie poddaje. Dzięki Floydowi Mayweatherowi jr i Manny’emu Pacquiao o tej dyscyplinie mówi cały świat, głównie za sprawą gigantycznych pieniędzy, które zarobią Amerykanin i Filipińczyk. Ale takie mega pojedynki, to wisienka na torcie. Codzienność może nie przemawia tak do wyobraźni, ale bez nie byłoby takich wydarzeń, jak to, które nas czeka 2 maja w Las Vegas.

W listopadzie ubiegłego roku będąc na koreańskiej wyspie Jeju, gdzie odbywał się kongres AIBA miałem okazję zamienić kilka słów ze swoim starym znajomym, znanym niemieckim dziennikarzem. Zapytany, kto jest teraz za Odrą najpopularniejszym pięściarzem odpowiedział, że Abraham. Myślałem, że wymieni nazwisko Marco Hucka.

Miał jednak rację. Ostatni pojedynek „Króla Arthura” potwierdził jego  słowa. Oglądalność telewizyjna walki Abrahama z Amerykaninem Smithem była bowiem znakomita.

Tyson Fury  nie może chyba liczyć na podobne dowody zainteresowania na Wyspach Brytyjskich (są chyba w tej materii od niego popularniejsi), ale najważniejsze, że jest o nim głośno. I to nie tylko dlatego, że jest niepokonany (23 zwycięstwa, 17 przed czasem) i mierzy 206 cm wzrostu. Fury potrafi po prostu skutecznie zadbać o reklamę swojej osoby i sądzę, że wcześniej czy później zakładane cele osiągnie i będzie walczył o tytuł mistrza świata wagi ciężkiej. Jeśli z Deontayem Wilderem, czempionem WBC, to nie będzie bez szans na wygraną.

Pełny tekst Janusza Pindery na Polsatsport.pl >>