Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


W licznych artykułach i komentarzach, jakie pojawiają się przed dzisiejszą walką Deontaya Wildera z Bermanem Stivernem o pas WBC wagi ciężkiej, często znajduję odniesienia do starcia Michaela Granta z Lennoxem Lewisem. Mi natomiast na myśl przychodzi raczej bój z 1982 roku pomiędzy Gerrym Cooneyem i panującym wówczas na tronie World Boxing Council wspaniałym Larrym Holmesem.

Mierzący blisko dwa metry i obdarzony mocnym ciosem Cooney wychodził wtedy na ring w Las Vegas, by spełnić nadzieje białej części Ameryki na tytuł w królewskiej dywizji. Stiverne'owi co prawda do Holmesa daleko a Wilder to nie Cooney, jednak wypowiedziane w trakcie tamtej walki w narożniku pretendenta zdanie "America needs you!" znakomicie pasuje do zbliżającego się pojedynku. Trzy dekady temu zdanie to brzmiało bardzo niepolitycznie ze względu na swój rasistowski podtekst, dziś brzmi natomiast całkiem patriotycznie...

Ameryka w zasadzie od zawsze była mekką wielkiego boksu zawodowego i praktycznie zawsze to co się działo za Oceanem, budowało klimat wokół profesjonalnego pięściarstwa. Fakty są takie - ostatnim mistrzem świata z USA w wadze ciężkiej pozostaje od 2007 roku Shannon Briggs, w tym okresie zawodnicy ze Stanów Zjednoczonych 13 razy boksowali o światowy czempionat, przegrywając 13 razy. Nic więc dziwnego, że, abstrahując od kwestii sportowych, Amerykanie, a za nimi i inni, powtarzają slogan o "kryzysie w królewskiej dywizji" (po części prawdziwy). Co ciekawe jednak, od momentu, gdy stało się pewne, że o pas WBC zaboksuje po mistrzowsku "zbudowany" starciami ze średniej klasy rywalami Deontay Wilder, głosy o słabej wadze ciężkiej brzmią już coraz ciszej, a w opiniach ekspertów emocje coraz bardziej biorą górę nad zdrowym rozsądkiem.

Nie ma co się oszukiwać, Wilder straszy rekordem i ma potężne uderzenie, ale jeszcze przez kilka godzin pozostanie wielką zagadką. I wielką nadzieją. Nikt tak naprawdę nie wie, jak mocno uderza i jak zachowa się po gongu na piątą rundę (o ile ten w MGM Grand dziś w ogóle zabrzmi). Gerry Cooney, wspominając swoją przegraną walkę z Larrym Holmes, przyznał, że bał się dać z siebie wszystko od pierwszej sekundy, bo miał świadomość, że pojedynek zakontraktowany jest na 15 rund. Takie podejście raczej pogrzebie szanse Deontaya Wildera w starciu z twardym i doświadczonym Bermanem Stivernem. Nie wierzę w wygraną "Bronze Bombera" na punkty, nie widzę też go unikającego zabójczych kontr czempiona przez dwanaście odsłon. Receptą Wildera na zwycięstwo powinna być gra va-banque i szybki, mocny atak.

Ameryka bez wątpienia potrzebuje Wildera na tronie WBC, a zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że potrzebuje go cały bokserski świat, zwłaszcza, że promujący Stiverne'a Don King już zapowiada, że dość ma obowiązkowych obron i przyszedł czas na dobrowolnych challengerów i zarabianie pieniędzy (starsi kibice pamiętają...).

Nie łudzę się z drugiej strony, że Al Haymon po ewentualnej wygranej Wildera zacznie go zestawiać z groźnymi oponentami, ale mistrz świata z USA, z tak niepokorną i ciekawą osobowością jak dwumetrowiec z Tuscaloosy, powinien wyjść na zdrowie zawodowemu pięściarstwu, przynajmniej marketingowo. Ponadto jestem niemal przekonany, o ironio (!), że jeśli "kolos na nogach jak wykałaczki" sięgnie dziś po pas World Boxing Council, na jakiś czas przestaniemy słuchać narzekań na "kryzys w wadze ciężkiej".

http://www.youtube.com/watch?v=8hMro6oLwbw