Mało taktowne wobec szkoleniowca? Pewnie, że tak, skoro specjalista z Kalifornii za przygotowanie Kazacha do pojedynku miał inkasować do tej pory standardową w środowisku bokserskim stawkę dziesięciu procent od wypłaty zawodnika. Giennadij Giennadijewicz Gołowkin, czyli „Triple G”, jak nazywają go Amerykanie, wymyślił sobie, że Sanchez będzie wykonywał takie same obowiązki jak dotychczas i zadowoli się dwoma milionami dolarów (tę sumę jeszcze uszczupliłyby podatki) w trzy lata.

Nie dziwi mnie reakcja tego szanującego się fachowca, który postawę wieloletniego czempiona kategorii średniej tłumaczy chciwością, brakiem lojalności i niewdzięcznością. Trudniej jest mi natomiast zrozumieć oburzenie sporej części kibiców, niezostawiającej na Kazachu suchej nitki. Facet popracowałby z Gołowkinem w swoim ośrodku w Big Bear przez 18 z tych 36 miesięcy, jego zarobki pozostałyby z grubsza na tym samym poziomie (w końcu do tej pory przeciętne gaże „GGG” były niższe), a kolejne walki będącego od dawna w czubie rankingów najlepszych pięściarzy bez podziału na wagi Giennadija pozwoliłyby Sanchezowi zachować status jednego z czołowych trenerów świata. Plus wzbogacić się o jakieś półtora miliona dolarów na czysto. A przecież pan Abel pracuje też z innymi, na przykład z Muratem Gassijewem. Nic, tylko zapłakać nad losem trenera.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>