Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Mistrz WBA Denis Lebiediew nie zawiódł i szybko rozprawił się w Moskwie z Victorem Emilio Ramirezem odbierając mu pas IBF w wadze junior ciężkiej. Rosjanin był postacią numer jeden gali w Moskwie, na której ostatecznie nie odbyła się walka Deontaya Wildera z Aleksandrem Powietkinem.

Jeśli wierzyć informacjom Argentyńczyk otrzymał za ten pojedynek otrzymał 470 tysięcy dolarów. Całkiem sporo, biorąc pod uwagę jego umiejętności. Kiedyś był twardy jak skała i mocno zmotywowany, więc nie było łatwo go pokonać. W starciu z Lebiediewem nie potwierdził jednak tej opinii. W drugiej rundzie po kilku mocnych ciosach Rosjanina miał dość. Amerykanin Steve Smoger nie śpieszył się jednak z przerywaniem walki, więc na Ramireza spadło jeszcze trochę solidnych uderzeń leworęcznego Lebiediewa zanim sędzia wkroczył do akcji. Argentyńczyk nie protestował, był w tej konfrontacji bez szans.

Znacznie więcej do powiedzenia w starciu z Dmitrijem Biwołem miał były już posiadacz pasa interim organizacji WBA w wadze półciężkiej Felix Valera. Pięściarz z Dominikany przeżywał wprawdzie w tej walce trudne chwile, ale nie dał się znokautować i dotrwał do końcowego gongu. 25 letni Biwoł przystępując do tego pojedynku miał na koncie zaledwie sześć walk. Wszystkie wygrał przed czasem, ale tym bardziej doświadczenie miał niewielkie. Ale urodzony w Kirgistanie Rosjanin ma talent, który widać gołym okiem. Przypomina mi nieco Dariusza Michalczewskiego. Jest od „Tygrysa” nieco niższy, nie ma tak zabójczego lewego prostego, ale pressing w jego wykonaniu robi wrażenie. A przy tym ma naprawdę dobrą pracę nóg i celny prawy. No i całkiem dobrze się broni. Na razie jest mistrzem interim w wadze w której króluje jego rodak Siergiej Kowaliow, a inny Rosjanin, Artur Bietierbijew już dziś należy do czołówki tej kategorii.

Dmitrij Biwoł zrobił dopiero pierwszy krok na drodze do sławy i dużych pieniędzy. Od najlepszych dzieli go jeszcze sporo, ale ma argumenty, by ruszyć za nimi w pogoń. Trochę to potrwa, nie ma oczywiście pewności, że pogoń będzie skuteczna, ale co do tego, że mamy kolejnego bardzo ciekawego zawodnika w wadze półciężkiej, nie ma chyba wątpliwości. I o ile Biwoł mi się podoba, to z Rachima Czakchijewa (bo tak pisze się jego nazwisko) wielkiego mistrza raczej nie będzie. Złoty medalista igrzysk olimpijskich w Pekinie (2008) siły ma wprawdzie za dwóch, ale niewiele z tego wynika.

Pełna treść artykułu na Polsatsport.pl >>