Artur Szpilka przegrał boleśnie z Deontayem Wilderem, ale nie zawiódł. Dalej będzie mógł marzyć o pasie mistrza świata, tylko musi trochę odpocząć.

Ponad 12 tysięcy ludzi w Barclays Center na Brooklynie, dwie walki o mistrzostwo świata wagi ciężkiej, na dokładkę Mike Tyson, Lennox Lewis, Tyson Fury, Aleksander Powietkin wśród widzów. I w tym kotle Artur Szpilka, chłopak z Wieliczki, który zamarzył sobie przed laty, że zostanie zawodowym mistrzem świata.

I wcale nie był aż tak daleko od celu. Sędziowie punktowali wprawdzie po ośmiu rundach dla Wildera, czemu trudno się dziwić, ale mnie osobiście bardziej podobał się Szpilka, który konsekwentnie realizował plan taktyczny.

Dwumetrowy król nokautu z Alabamy miał widoczne gołym okiem problemy, nie mógł czysto trafić Polaka, choć bardzo się starał. Ale każdy jego przestrzelony cios prawą ręką był zarodkiem nokautu. Wystarczył jednak jeden, jedyny błąd i sen o mistrzowskim pasie dla Szpilki, który miał być pierwszym Polakiem na tronie wagi ciężkiej, się skończył. „Szpila” zaatakował obszernym lewym sierpowym, Wilder strzelił krótkim prawym i niedoszły czempion runął na matę. Leżał długo, nokaut był ciężki.

Polak wyszedł już ze szpitala, ma złamaną rękę więc czego go kilka miesięcy przerwy. Zobaczymy tylko, jak ten nokautujący cios Wildera zniesie jego psychika. Szpilka jest twardy, więc jestem przekonany, że się po tym ciosie podniesie się i dalej będzie szukał swojej szansy na mistrzowski tytuł, gdy ręka się wygoi. Ale za wcześnie jeszcze na pytanie, kiedy i z kim wyjdzie w przyszłości do ringu. Najpierw musi się wyleczyć, odpocząć, a później zmierzyć się z kimś lżej bijącym od Wildera.

Pełna treść artykułu na Polsatsport.pl >>