Jest lepiej niż myślałem, że będzie. Czuję się rewelacyjnie! Nie mogę się doczekać aż obudzę się w sobotę rano. Otworzę oczy i będę wiedział, że to ten dzień. Ten jeden, na który tyle czekałem – mówił nam w piątek w południe Artur Szpilka w ciemnych korytarzach hali Barclays Center. To tam, na nowojorskim Brooklynie, chłopak z Wieliczki, który kiedyś rozrabiał na ulicach przez co spędził półtora roku w więzieniu, może podbić świat. Wystarczy że wygra walkę z Deontayem Wilderem, mistrzem świata federacji WBC w wadze ciężkiej. Jeśli tego dokona, założy zielony pas, który kiedyś nosili m.in. Muhammad Ali czy Witalij Kliczko.

Na pisanie o tym, że Szpilka nie jest faworytem, szkoda marnować wiele miejsce w gazecie. W skrócie: Wilder jest większy, bardziej doświadczony i ma za sobą całą Amerykę. Dla miejscowych jest tym, kto ma przywrócić blask królewskiej kategorii i wrócić ją do czasów świetności, gdy Ameryka wstrzymywała oddech dla Mike’a Tysona czy Evandera Holyfielda. To oczywiście życzenia, bo olbrzym z Alabamy jest jeszcze lata świetlne od klasy wspomnianych czempionów. Nawet jeśli Amerykanie chcieliby, żeby było inaczej.

– Niech on sobie marzy o czym chce – śmieje się tylko Szpilka, a jego trener, Ronnie Shields, dodaje, że „Bronze Bomber” nie wie, na kogo się porywa. I jeśli ktoś uważa, że walka z kimś takim, jak Wilder przychodzi dla Szpilki za wcześnie, jest w błędzie, bo prawda jest zupełnie inna – to dla Wildera jest za wcześnie na starcie z kimś takim jak Artur. Z kimś szybkim, dobrze poruszającym się na nogach i potrafiącym mocno uderzać. Do tego z kimś leworęcznym.

Szpilka też przekonuje, że po porażce z Jenningsem bardzo się zmienił i wydoroślał. Że już nie krzyczy bez sensu, nie obraża i nabrał pokory. I, że choć ma dopiero niespełna 27 lat, stał się dojrzałym pięściarzem i człowiekiem.

I jest gotowy, aby dokonać tego, czego w historii polskiego boksu zawodowego nie udało się Andrzejowi Gołocie, Albertowi Sosnowskiemu, Tomaszowi Adamkowi czy Mariuszowi Wachowi. – Dotąd Polacy skradali się po pas. Artur tego nie robi, tylko głośno krzyczy, że tego chce i że go zabierze do domu – twierdzi jeden z promotorów Polaka, Piotr Werner.

Wierzą też kibice, których w hali pojawi się około dziesięciu tysięcy. Większość to Polacy, dla których Szpilka już jest bohaterem. On sam doskonale o tym wie i potrafi pociągnąć za sobą fanów, jak nikt inny. Potrafi też świetnie rozmawiać o pieniądzach. Długo mówiło się, że jest jeszcze za wcześnie na walkę z Wilderem, ale gdy wszystkie elementy kontraktu udało się poukładać tak, jak chciał Polak, podpisał dokumenty. O tym, że rozmowy były trudne, najlepiej wie Werner. – Z Arturem nigdy nei jest łatwo. Miewaliśmy i miewamy rozbieżne stanowiska na temat tego, co się komu należy. Powiem to może tak: kiedy Artur jest głodny, chciałby mieć całą piekarnię. Ja mu wtedy tłumaczę, że chleb można kupić w sklepie. Czasem rzuca wielkimi kwotami, ale i tak podoba mi się u niego to przekonanie o swojej wartości – opowiada Werner. Mówi się nieoficjalnie, że po walce z Wilderem Szpilce zostanie w kieszeni pół miliona dolarów. – Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Zarobi godnie, to na pewno. Jeśli zdobędzie mistrzem już w sobotę, zarobi w kolejnych obronach. Jeśli nie, to spróbujemy sięgnąć po pas za rok. Ale on będzie mistrzem świata, proszę to napisać – mówi Werner.

Szpilka jest pewny, że pas założy już w sobotę. I nie interesuje go na razie to, że nikt na niego nie stawia. Od razu przypomina tylko, że podobnie było przed walką z Tomaszem Adamkiem. A jednak zszedł z ringu w Krakowie jako wygrany. – Pamięta pan, gdy rozmawialiśmy przed walką z Tomkiem? Mówiłem, że wygram, że dam świetną walkę, a pan tylko się śmiał i mówił, że świetnie się składa, bo dokładnie to samo słyszał od Adamka. Ale to ja miałem wtedy rację. Teraz też mówię, że wygram, zobaczycie! – przekonuje Szpilka.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>