Czy powinniśmy nazywać pana przyszłym mistrzem świata?
Andrzej Fonfara: Tak, bo jestem w światowej czołówce, a rewanż z Adonisem Stevensonem jest coraz bliżej. To moja upragniona walka. Jestem lepszy niż wtedy, gdy walczyłem z nim po raz pierwszy. Jestem mocniejszy psychicznie.

Co konkretnie poprawił pan od maja 2014 roku?
Widzieliście to w walkach z Julio Cesarem Chavezem Juniorem i Nathanem Cleverlym. Biję więcej kombinacji ciosów, częściej trafiam. Na Stevensona to będzie działać, od pierwszych rund. W Montrealu na początku walki rzadko trafiałem. W drugiej walce będę aktywniejszy. Stevenson położył mnie na deski w pierwszej rundzie i podciął mi skrzydła. Zanim wszystko opanowałem, była już piąta runda i znowu leżałem po ciosie na dół. Odetchnąłem i dopiero w drugiej fazie walki włączyłem drugi bieg. Mogę jednak przyznać, że przed rewanżem w moim warsztacie na pewno przyda się przegląd obrony.

Czy aby zostać mistrzem świata, koniecznie musi pan pobić właśnie Stevensona, czempiona WBC?
Najbardziej chcę walczyć właśnie z nim. Ja leżałem na deskach, on też. Kibice chcą obejrzeć rewanż. Jednak są też inne opcje. Pasy IBF, WBA i WBO ma Siergiej Kowaliow. Może ściągniemy do USA Jürgena Brähmera, regularnego mistrza WBA? Jest też Chad Dawson. Leworęczny, tak jak Stevenson. Dawson to wciąż duże nazwisko. Pierwszy realny termin mojej najbliższej walki to marzec lub kwiecień.

Czy po wielkim zwycięstwie może pan sobie pofolgować? A może w świętowaniu przeszkadza myśl, że za kilka miesięcy można walczyć o mistrzostwo świata?
Relaks jest potrzebny i parę imprez trzeba zaliczyć. Akurat na Hawajach byłem z ludźmi, którzy lubią żyć aktywnie. Robiliśmy dużo marszobiegów. Raz pokonaliśmy nawet 40 kilometrów. Nie było czasu na imprezowanie. Będąc w Polsce, więcej leniuchuję. Więcej jest sytuacji imprezowych, więcej wywiadów. Na spotkanie z wami też musiałem się stawić w formie. Tym bardziej, że rozmawiamy przed południem.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>