Dariusz Sęk nie rzucał słów na wiatr i w pojedynku z Robinem Krasniqim pokazał się z dobrej strony, ale przegrał, bo ściany w Monachium pomagały pięściarzowi z Kosowa, który od lat mieszka w tym mieście.

Czasami jednak porażki otwierają drzwi do lepszego, bokserskiego świata szerzej niż kiepskie zwycięstwa. By nie szukać zbyt daleko przypomnę tylko przegraną Andrzeja Fonfary z Adonisem Stevensonem w tym roku. Fonfara pokazał, że z piekielnie mocno bijącym mistrzem świata (WBC) wagi półciężkiej może walczyć jak równy z równym na jego terenie.

Teraz to samo zrobił Sęk, choć oczywiście skala wydarzenia i związany z tym awans w hierarchii jest w jego przypadku nieporównywalnie mniejszy.

W takim pojedynku jak ten w Monachium Sęk musiał wygrać nie tylko z Robinem Krasniqim, ale również z sędziami. Dlatego tak ważne były pierwsze rundy. Darek oddając je rywalowi dał jednocześnie sędziom swego rodzaju przyzwolenie na faworyzowanie miejscowego bohatera ringów i ustawił się w trudnej sytuacji.

Ta walka była do wygrania, bo Krasniqi nie prezentował się w niej najlepiej i należało to wykorzystać. Sęk niestety miał przestoje, choć faktycznie nie pękał, a podając dłoń tonącemu rywalowi topił jednocześnie swoje szanse na wygraną. I właśnie te przestoje obniżają jego ocenę, nie zgadzam się, że walczył wspaniale.

Pełna wersja tekstu Janusza Pindery na Polsatsport.pl >>