Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Książka "Mocarze ringu” Aleksandra Rekszy towarzyszy mi niemal od dzieciństwa. Podziałała na wyobraźnię, dzięki niej związałem się z boksem na całe życie. Traktuję tę książkę niczym relikwię, powracam do niej wielokrotnie. Kiedyś wypożyczałem ją na lewo i prawo, odbierałem coraz bardziej zniszczoną. Dziś nie ma pierwszych stronic, brakuje ostatnich. Już nie wypożyczam, ale chętnie podzielę się z Wami kilkoma opowieściami - pozostając z nadzieją, że zmarły przed laty redaktor nie będzie miał mi tego za złe; był wielkim miłośnikiem boksu, przyjaźnił się z pięściarzami, propagował umiłowaną dyscyplinę przez całe życie. Wielkie wydarzenia i niezrównani herosi byli ulubionym tematem jego książek. Czy podziałają i na Waszą wyobraźnię?

Joe Jeanette - Człowiek 50 rund

Przeprowadzona kiedyś w prasie próba klasyfikacji naszych bokserów w zależności od siły ich ciosu, techniki, taktyki, bojowości i wytrzymałości przypomina człowieka, którego, jeśli idzie o te zalety, postawić należy bez wahania na pierwszym miejscu w dziejach światowego pięściarstwa. Nazywał się Joe Jeanette.

Pisano wiele o Joe Grimie, nazywanym "Człowiekiem gumą" i o polskim fenomenie wytrzymałości "Soldier" Bartfieldzie. Wytrzymałość Jeanette'a była jednak wyższego gatunku, wypełniała najkompletniej ustalone w tym względzie pojęcie. Joe nie tylko znosił najpotworniejsze ciosy i, stoczywszy ponad 300 walk, nigdy nie został wyliczony, ale odznaczał się przy tym wyjątkową, niezrównaną zupełnie żywotnością. Zbity i zmaltretowany do ostatecznych granic, niemal znokautowany, potrafił zawsze wstać, w zdumiewająco krótkim czasie odzyskać siły - i prowadzić nadal, w nieskończoność - swoje bohaterskie ataki.

***

Lata przedwojenne (przed r. 1914) nazwać można w boksie światowym "czarnymi latami". Nie dlatego, że były złe i ciężkie, ale z tej przyczyny, że były one okresem generalnej przewagi czarnych pięściarzy nad białymi. Aż 4.Murzynów: Joe Gans, Joe Walcott, Dixie Kid i Jack Johnson, zasiadało na mistrzowskich tronach, mając przy tym na karku liczną, ale również czarną konkurencję. Taki Johnson nie samej tylko swej klasie lecz i dużemu sprytowi, oraz szczęściu zawdzięczał uchronienie swego tytułu przed czarnymi pobratymcami - Samem Langfordem, Samem McVea i Joe Jeanette.

W osobnym rozdziale o Langfordzie opisany jest jego pościg za Johnsonem. Nie mniej zawziętymi challengerem championa był Jeanette. Walczyli ze sobą 6 razy. Joe raz przegrał, raz wygrał, cztery zaś mecze stoczone były "no decision" i to na bardzo krótkich dystansach, bo zaledwie od 3 do 6 rund. Na dłuższą walkę z Jeanette nie chciał Johnson się angażować nawet wtedy, gdy nie był jeszcze mistrzem. Zdobywszy tytuł, nie chciał tym bardziej. Bał się jego niesamowitej wytrzymałości tak, jak unikał starannie żelaznych pięści Langforda i McVea. Jest rzeczą znaną, że na ogół słabszą stroną czarnych bokserów są dolne partie. Głowa może wytrzymać ciosy kamieniem, tułów jest stosunkowo wrażliwy. Jeanette był Mulatem i może dlatego uważał za stosowne zaprzeczać tej opinii. Nie znajdziecie w dziejach drugiego pięściarza o tak wspaniale rozwiniętej muskulaturze brzucha! Joe robił pokazy. Na treningu, kiedy z kimś prowadził rozmowę, można było podbiec i walić go w brzuch pięścią, albo nogą. Nie zająknął się. Była mu obojętna waga uderzającego i rozbieg, jaki brał do ciosu. Nie przesadzam. Jeanette nie jest postacią przedhistoryczną, mieszka obecnie w New Yorku, a swoje sztuczki pokazywał w Paryżu przed rokiem 1914 tak, że łatwo możecie znaleźć takiego, kto widział i da świadectwo prawdzie. Spytajcie również o potwierdzenie wypadków, które opiszę poniżej, gdyż ni chciałbym, aby ze względu na ich niezwykłość, posądził mnie ktoś z Was o efekciarstwo i bujanie.

Jak wyglądał ten fenomen? Nie był zbudowany na pokaz jak Baer, albo Carnera. Nie miał rozłożystych ramion, ani wąskich bioder. Był mocny. Stalowa konstrukcja kości, na zewnątrz zaś zwarte pasma mięśni, nie imponujących zresztą optycznie.

***

Stary Cirque de Paris przy rue St. Honore, dawno już nie istnieje. Ale przenosimy się do Paryża w r.1909 - więc na chwilę musimy ożywić nieboszczyka. W wielkiej sali odbędzie się starcie Joe Jeanette'a z Samem McVea, starcie nie tylko najdłuższe, jakie kiedykolwiek rozegrano w Europie, ale zarazem najstraszniejsze, jakie zna w ogóle historia boksu.

 

W Cirque de Paris odbywa się pierwsze spotkanie Jeanette – McVea. Po 21 rundach ogłaszają zwycięstwo McVea na punkty i publiczność nieomal demoluje lokal. McVea nie podoba się Francuzom. Czarny jak smoła, z barankową czupryną i wielkimi wargami. Na ring spadają gazety, kapelusze, laski i lornetki. Bohaterem jest pokonany Jeanette, ułożony. Sympatyczny, o ślicznej jasno - czekoladowej skórze. Skrzywdzono go! Musi być rewanż!'

Joe jest w Paryżu z rodziną. Z żoną i dziećmi. Trenuje wspólnie z Willie Lewisem, który przyjechał rok wcześniej i pierwszy pokazał Europie amerykański styl walki. Lewis i Jeanette są ulubieńcami Paryża. Zewsząd sypią się do nich zaproszenia, bądź to na przyjęcia prywatne, bądź na zabawy na Montmartre. Willie daje się nieraz namówić, Joe nigdy. Najlepiej czuje się w domowym zaciszu. Szczyt zabawy dla niego - to pójście z żoną do teatru, ale też rzadko, bo o 9-tej już jest normalnie w łóżku. Niepotrzebna mu w gruncie rzeczy opieka managera i trenera. Czuwa nad sobą sam. I przez surowy tryb życia doprowadza swą formę do szczytów tak zawrotnych, że wprost niepojętych.

Rewanżowy mecz Jeanette - McVea ściąga do Cirque de Paris spodziewane tłumy. W kasie wielkie, jak na te czasy, pieniądze. Jest za co płacić - walka obliczona jest na 50 rund! Najdłuższe spotkanie w historii boksu trwało 110 rund (7 godz.18 min.). Stoczyli je 6 kwietnia 1893 r. w New Orlean, A. Bowen i J. Burke, uzyskując po upływie tego prawie 8-godzinnego dnia pracy wynik nierozstrzygnięty. Zobaczymy czy wytrzymają połowę tego Jeanette i McVea dziś 17 kwietnia 1909 roku!

W narożniku Joe’go pracuje czterech ludzi z Willie Lewisem na czele. Willie wygłasza dwie mówki. Najpierw do Jeanette’a: - Joe ani jednego ciosu w szczękę, dopóki nie powiem. Bij w twarz, rozbijaj go, ale wstrzymaj się od uderzeń w szczękę dopóki nie dam znaku! Pracuj odwagą i szybkością.

Jeanette kiwa głową. Zastosuje się do tej rady. Wie, że McVea można walić młotem, wie że Willie obawia się, aby bijąc zbyt wcześnie, kiedy Sam jest jeszcze świeży, nie złamał ręki…

Lewis szepcze teraz z sekundantami: - Ani kropli wody na jego ciało, bo to go osłabi! Tylko przepłukać usta, wytrzeć twarz. Uczynię to jak będzie trzeba. Ale ani kropli na ciało! W tej walce zwycięży wytrzymałość! Go on, Joe! Z drugiego rogu zrywa się sprężony Sam McVea. On też wie swoje: nie wolno grać na przetrzymanie, bo wtedy nie ma szans. Iść z miejsca, znokautować, choć nie rozłożył go do tej pory jeszcze nikt. Może się uda. Musi się udać!

McVea jest wyższy i cięższy o kilka kilogramów. Jego cios niewiele ustępuje ciosowi Sama Langforda. Ale jest za to celniejszy. Joe musi leżeć! I leży… 21 razy w pierwszych 19.rundach!!! Każdy z tych nokdaunów przez uderzenie w szczękę, każdy zdaje się być ostatnim!... Potworne ciosy McVea wstrząsają Joe’m tak, że nie chce się wierzyć, aby cokolwiek mogło podźwignąć go z desek… Podnosi go jednak jego niewiarygodna żywotność i bohaterstwo.

Po którymś z sierpów McVea, kiedy Jeanette leży rozkrzyżowany i zda się unieszkodliwiony już ostatecznie, wśród grobowej ciszy na sali rozlega się jakiś głos: - Nareszcie! Boże, przecież to morderstwo!...

Część publiczności wstaje z miejsc, szykując się do wyjścia… Jeden z dziennikarzy amerykańskich (przyjechało ich kilku z New Yorku specjalnie na tę walkę) śmieje się i woła łamaną francuszczyzną: - Gentleman, to jeszcze nie koniec!... Nie znacie Joe. On zawsze wstaje!...

Jeanette w istocie wstaje… Jest 18.runda... Przy ringu znajdują się lekarze z butlami tlenu. Lewis uznaje, że już pora z nich skorzystać… Teraz w każdej przerwie Joe dostaje po parę łyków… Ożywia się zupełnie wyraźnie i walczy dalej… W pewnej chwili nadziewa się na potężny hak z prawej i tym razem sprawa wydaj się być już naprawdę przesądzona… Ale nie!... McVea spóźnił się o kilka sekund, zanim sędzia kończy liczenie - brzmi gong!... Willie przesadza sznury i chlusta wodą na leżącego bez życia Jeeanette'a. Teraz już musi, choć odbiera to wytrzymałość… Zalewa wodą cały ring, sędzia i policja chcą go wyrzucić na ulicę. Willie krzyczy, że nie ma prawa, które by zabraniało mu cucić jego chłopca. Ring można wytrzeć!...

W 30-tu rundach Joe dostaje najokropniejsze bicie, jakie kiedykolwiek dostał walczący w ringu człowiek. Ale, charakterystyczna rzecz, prawie, że nie znać jest po nim śladów otrzymanych ciosów. McVea wali niezmiennie w szczękę. To ogłusza, ale nie zostawia śladów… Jeanette za to obrabia, ile może, tułów i twarz przeciwnika. W szczękę nie uderzył ani razu, czeka kiedy Willie da znak… Bombarduje tułów niszcząc w ten sposób siły McVea…

Po 32-giej rundzie Joe wygląda lepiej, niż w jakimkolwiek wcześniejszym stadium walki. Lewis rozciera mu mięśnie i dalej gada swoje: - Jeszcze nie bij go szczękę, Joe, jeszcze czekaj!...

- Wygram, Willie, teraz wiem na pewno, że wygram. Sam stracił już swój cios, nie może mi już nic zrobić…

Upiorna masakra postępuje już teraz w wolnym tempie. Obaj są tak wyczerpani, że z trudnością podnoszą ramiona… Walczą prawie, że nie ruszając się z miejsca, w przerażającym spokoju, dając z siebie wszystko, co mogą dać… McVea pod nieustannymi ciosami w tułów zaczyna wreszcie słabnąć… Pada raz, potem drugi…

W przerwie przed 39-tą rundą Lewis udziela wyczekiwanego zezwolenia: - Teraz w szczękę! Uważaj kiedy się odkryje i bij!... W kilka chwil później Joe uderza z lewej i Sam McVea pada jak kłoda. Do "5" leży bez ruchu, w końcu jednak wstaje…

Publiczność siedzi kompletnie zmartwiała. To przecież już nie sport, nie walka, a rzeźnia! Ale nikt nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu, nikt nie protestuje, nie krzyczy: dość! Tłumy, zasugerowane krwawym, potwornym widowiskiem, zachowują grobowe milczenie. Więzi im głos w gardłach nie sadyzm, nie pożądanie widoku krwi. Gardła ściska zdumienie nad bohaterstwem, uporem i siłą walczących… Bo ohydna rzeźnia na białym kwadratowym ringu jest zarazem czymś więcej, jest lekcją życia. Jeanette, człowiek, zdawałoby się rozbity najzupełniej, niemal zabity, dźwiga się oto znad samej krawędzi klęski i prze do zwycięstwa!...

W 42-giej rundzie Sam McVea ma zamknięte oba oczy i nos złamany w dwóch miejscach… Wargi spuchły mu do niesamowitych rozmiarów, twarz wygląda jak piłka… Ruchy ma mechaniczne, jest nierówny i chwiejny… Sekundanci zlewają go wodą, ale to wykańcza go tylko do reszty… Joe wygląda zadziwiająco. Naprawdę, prawie że nie widać na nim znaków po ciosach McVea. Jest zmęczony, oczywiście, ale uderza pełną siłą, prezentuje swą normalną zręczność i sprężystość. Atakuje teraz bez przerwy, jakby jakaś piekielna maszyna!...

W 49-tej McVea jest strzępem człowieka. Zatacza się, nie widzi swojego rogu, do krzesła prowadzą go sekundanci… Oczy zasklepiły mu się zupełnie... Gong na ostatnią rundę… Jeanette rusza na środek i wyciąga rękę. McVea wstaje z krzesła, ale nic nie widzi. Sekundanci wkładają mu rękę w dłoń przeciwnika… McVea przytrzymuje tę dłoń i jęczy… - Nie widzę cię Joe… I nie mogę podnieść ręki, aby zadać cios… Nie mogę cię uderzyć… Gdybym mógł, szedłbym dalej… Wygrałeś…

Jest godzina za piętnaście trzecia rano. Zaczęło się w wpół do dwunastej. Taka była rewanżowa walka Jeanette - McVea. Najdłuższa w Europie, a najstraszniejsza w dziejach. Ale nie sądźcie, że wiecie już wszystko o Joe Jeanette. Co było po walce, opowiada Willie Lewis. Nie widzę powodu, żeby mu nie wierzyć, daje zresztą słowo, że mówi prawdę.

Jeanette nie chciał po meczu zgodzić się na masaż. Twierdził, że nie jest mu potrzebny i prosił tylko, aby odwieźć go do domu. Lewis pożegnał go w jego mieszkaniu o 4 rano, sam zaś położył się o wpół do piątej, zapowiadając w hotelu, aby pod żadnym warunkiem nie budzono go wcześniej, niż po południu dnia następnego. Był zmęczony, jak może nigdy w życiu.

Obudzono go jednak już o ósmej! Do drzwi bębniła służąca, oznajmiając przybycie… pana Jeanette!!! Lewis myślał w pierwszej chwili, że przespał okrągłą dobę, Rzeczywiście stał nam nim Joe, ubrany do roweru…
- Cóż to nie trenujesz dziś Willie? Przecież za pięć dni masz walkę z Honey Mellody!... Przyjechałem na rowerze, zrobisz ze mną footing…
- Czekaj Joe, do diabła… Jaki dziś dzień?... Kiedy wróciliśmy z cyrku?
- Rano, o 4-tej… Dziś rano!
Taki był Joe Jeanette. Po 49 rundach straszliwej walki i czterech godzinach snu, przyjechał trenować przyjaciela! Tego samego dnia wieczorem był starterem na wyścigach rowerowych w Paryżu!
Sam Vea nie opuścił łóżka przez okrągłe dwa tygodnie, otoczony lekarzami i pielęgniarkami…

***

Jak powiedziałem na wstępie, Jeanette'a przywiodła mi na myśl próba klasyfikacji naszych bokserów. Przypomniała mi się jego odwaga i nadludzka wytrzymałość. Zgodzicie się ze mną, że jeśli w tych klasyfikacjach najwyższą oceną była 5-tka, to Joe Jeanette powinien by dostać za bojowość i wytrzymałość co najmniej po 500! Był stuprocentowym sportowcem. Pracował nad sobą bez przerwy, stale się doskonalił, i jeśli idzie o tryb życia może być wzorem dla wszystkich dzisiejszych pięściarzy. Znana była również powszechnie jego niezwykła koleżeńskość i uczynność. Wtedy, po okropnej walce z McVea, pamiętał o treningu Willie Lewisa. Kiedy w r. 1921 Carpentier przybył do Ameryki na mecz z Dempseyem, Joe zaofiarował mu swoje bezinteresowne usługi. Znali się jeszcze z tamtych czasów, z Paryża, walczyli zresztą ze sobą w r. 1914 i Jeanette pokonał "Wielkiego Georgesa" w 15 rundach na punkty. Przed meczem z Dempseyem Joe zgłosił się do Francuza jako honorowy sparing partner.

Joe jest obecnie trenerem w New Yorku. Ma własne gymnasium i do dziś dnia, pomimo podeszłego już wieku, odznacza się niepospolitą siłą i zdrowiem. Przez pewien czas trenował m.in. naszego rodaka Stanley'a Poredę.

Gdy Joe Louis pokonał Baera, stary Jeanette powiedział: - Maksa zgubiło zbyt wesołe, hulaszcze życie. To największe niebezpieczeństwo, które zagraża pięściarzowi. Jeśli Louis, przy swoich niezwykłych walorach, potrafi uchronić się od tego niebezpieczeństwa - może być największym bokserem, jakiego zna historia.

Aleksander Reksza  - "Mocarze ringu" - Dom Książki Polskiej 1948 r.

P.S. Jeanette był w tym spotkaniu liczony 27 razy, jego rywal McVea- 11 (przyp. K.K.)