Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Alekander RekszaPrzygotowując dla Czytelników ringpolska.pl cykl poświęcony pięściarstwu amerykańskiemu pierwszej połowy minionego wieku nie mogłem pominąć autora wielu relacji z tamtego okresu, Aleksandra Rekszy. Okazało się przy okazji, na co nie zwróciłem wcześniej uwagi, że przed dwoma tygodniami minęła 25. rocznica śmierci słynnego dziennikarza. Więc teraz nadrabiam swoją nieuwagę; tym, którzy znali, albo mieli przyjemność obcować z twórczością wielkiego orędownika pięściarstwa przypomnę; natomiast najmłodszym miłośnikom boksu przedstawię postać Redaktora. A planowany cykl o wydarzeniach pięściarskich dawnych lat za oceanem - w najbliższy wtorek.

Aleksander Reksza-Kakietek (9.02.1909- 08.07.1985) - Należał do nielicznego grona dziennikarzy sportowych, którzy nie tylko relacjonowali sportowe wydarzenia, ale którzy swoimi świetnymi tekstami oddziaływali na wyobraźnię spragnionych sukcesów i sławy młodych ludzi, pobudzali tę wyobraźnię barwnymi historiami z ringów oraz toczących się wokół nich wydarzeń zakulisowych.

Boksem zaraził się oglądając pierwsze zawody o mistrzostwo Polski w Warszawie, w 1924 roku. Dostał się na nie nielegalnie, przez dziurę w parkanie. Strona organizacyjna nie mogła przypaść gimnazjaliście do gustu: wszystkie niedociągnięcia imprezy opisał w swoim notesiku, a było tego mnóstwo, bowiem zawody przeprowadzone były wyjątkowo nieudolnie. Aleksandrowi zaimponowały same walki, od tej pory stał się gorącym orędownikiem pięściarstwa- na całe życie. Nie tylko sam się pięściarstwem zaraził, ale przez lata sprawiał, iż wiadomości ze świata silnych pięści odbierane były z olbrzymim zainteresowaniem. Miłośnicy boksu czekali na nie z wielką niecierpliwością. I Reksza im tego dostarczał.

Nie był dyletantem, przez pewien czas uprawiał pięściarstwo w warszawskiej YMCA, trenował pod okiem samego Wiktora Junoszy, ćwiczył wspólnie ze swoim wielkim przyjacielem Edwardem Ranem, którego karierą się mocno interesował. Towarzyszył naszemu pięściarzowi podczas jego występów we Francji, prowadził ożywioną korespondencję, z troską perswadował rezygnację wtedy, gdy załamywała się kariera Eddy’ego Thunderbolta.


Będąc dziennikarzem "Przeglądu Sportowego", nawiązał kontakty z kolegami po fachu w innych krajach, przede wszystkim tam, gdzie boks stał na najwyższym poziomie, gdzie odbywały się fascynujące pojedynki o mistrzostwo świata, gdzie na walki championów przybywało kilkadziesiąt tysięcy widzów - w Stanach Zjednoczonych. Prenumerował prasę zagraniczną, uzyskiwał informacje od przyjaciół; żadne większe wydarzenie nie umknęło Aleksandra Rekszy uwadze. I dzięki jego, pisanych z wielką pasją i w sposób niezwykle interesujący artykułów, pięściarstwo zyskiwało coraz większe rzesze wielbicieli.

Alekander Reksza

Od lewej: Zbigniew Pietrzykowski, Aleksander Reksza, Kazimierz Paździor i Józef Grudzień.

W okresie przedwojennym, niezależnie od pracy dziennikarskiej w "Przeglądzie Sportowym", Reksza pracował w Polskim Radiu, od reportera zacząwszy, do kierownika Redakcji Sportowej P.R.

Już w tym okresie zyskał w środowisku miano "Wielkiego Szperacza", bowiem jako człowiek niezwykle sumienny starał się każdą wiadomość, newsa, historię sprawdzić osobiście. Tak było po zaangażowaniu przez Polski Związek Bokserski w 1935 roku niemieckiego trenera Billy Smitha. Nowy opiekun polskich pięściarzy spotykał się z dziennikarzami, relacjonował swoją trenerską długoletnią przygodę, chełpił się odniesionymi w tym fachu sukcesami w Stanach Zjednoczonych i w Niemczech. Ale Reksza, może dla spokoju ducha, postanowił u źródła sprawdzić prawdomówność wybitnego we własnych relacjach trenera. Napisał do amerykańskich przyjaciół. Tym, czego się dowiedział, podzielił się, w sposób taktowny i z charakterystycznym poczuciem humoru, z czytelnikami Przeglądu Sportowego:

"Moi amerykańscy przyjaciele, mam takich między New Yorkiem, a San Francisco, zachowują się wobec mnie na ogół przykładnie i prawie każdy ich list sprawia mi wiele radości. Zdarzają się jednak przypadki, że otrzymuję od nich listy złośliwe, kłopotliwe, albo zagadkowe, jak właśnie ten, z powodu którego piszę poniższy artykuł.

Cała historia dotyczy p. Billy Smitha i sądzę, że zdenerwuje go ona więcej, niż mnie, a ja nie mogę pogodzić się z myślą, że moi koledzy zza Oceanu już po raz drugi bawią się moim kosztem! Kiedy nasza drużyna pięściarska jechała w zeszłym roku do Chicago, wyprzedziłem ją grzmiącymi dytyrambami o sile polskiej pięści. Nasi chłopcy dostali ciężko w skórę, a ja całą serię serdecznie zgryźliwych listów.

Teraz znów pochwaliłem się w Ameryce wielką zdobyczą polskiego boksu, p. Billy Smithem i oto powtórnie leją mi na głowę kubeł zimnej wody! Jest to oczywiste świństwo i to świństwo grubszego kalibru, którego nie mogę strawić w pojedynkę i muszę pożalić się publicznie.

Jak wiemy z opowieści p. Smitha, bawił on przez parę lat w USA, gdzie trenował wielu świetnych pięściarzy. Od r. 1918 do 1923 przebywał w New Yorku przez dwuletni okres pracując w szkole popularnego Dal Dollingsa, a następnie już samodzielnie zajmował się trenerstwem do czasu wyjazdu tj. d r. 1923. Tymi wszystkimi danymi pochwaliłem się właśnie moim przyjaciołom znad Hudsonu, posłałem im odpowiednie wycinki z polskich pism wraz z fotografią naszego trenera. Nasz boks wkracza na nowe, szerokie drogi rozwoju- niechże o tym wiedzą w dalekiej Ameryce!

I właśnie otrzymałem nieoczekiwanie przejmujący prysznic- list, który mam w tej chwili przed sobą.
- Billy Smith? - piszą mi z New Yorku - trener Tommy Gibbonsa i Joe Lyncha? Siedzi tu z nami Jack Hayes, który trenował Mike i Toma Gibbonsa, co ty wygadujesz? Pytaliśmy różnych trenerów, managerów i bokserów- nikt nie pamięta p. Smitha!

- Czy to jego prawdziwe nazwisko, czy pseudonim? Jedyny człowiek, który poznał p. Smitha z fotografii to stary Dal Dollings, ale ten znów, jak to ludzie w podeszłym wieku, jest bardzo uszczypliwy. Twierdzi, że o ile mu wiadomo, p. Smith nikogo tu nie trenował!

Być może, że p. Smith osiągnął później piękne wyniki w Niemczech, ale tu, w New Yorku nie znajdujemy potwierdzenia tych faktów z jego instruktorskiej kariery, o których czytamy z nadesłanych przez ciebie wycinków...

Dobry liścik, co? Ładną pamięć mają ci Yankesi! Od 1923 r. minęło raptem dwanaście lat, a już wszyscy zapomnieli o Smithu. Taki stary, łysy Dal Dollings pozwala sobie nawet na użycie w stosunku do p. Smitha określenia „Bum”! Nie będę wam tłumaczyć, co to znaczy, p. Billy Smith, który to słówko niewątpliwie zna, sam będzie wiedział, jak na nie zareagować i co odpowiedzieć swojemu byłemu nauczycielowi...

Proszę, poradźcie mi zatem, co mam odpisać moim kolegom? Nie sądzicie chyba, że ten denerwujący list pozostawię bez odpowiedzi, że pozwolę sobie robić z siebie i z nas wszystkich wariatów! Co mam odpisać? P. Smith posiada niewątpliwie jakieś wycinki prasowe z tamtych amerykańskich czasów, które pozwolą nam zorientować się w całej sprawie i przytrzeć nosa moim miłym kolegom, ale, być może niezbyt ścisłym informatorom.”

Przewertowałem skrupulatnie cały rocznik "PS" z 1935 roku, sięgnąłem po kolejny, ale riposty trenera Smitha nie odnalazłem. Znalazłem za to dalszy ciąg autorstwa samego Rekszy, w jego książce: "Ludzie - zwycięstwa - klęski":

- W kilka dni po wydrukowaniu tego artykułu redaktor naczelny zwrócił się do mnie po przyjacielsku:

- Panie Aleksandrze, nie pisz pan więcej o tym Smithu. PZB już go zaangażował. Podpisali z nim wielomiesięczny kontrakt. Zgłaszają się teraz do nas z pretensjami, że z miejsca podrywamy autorytet trenera...

Oświadczyłem, że nie mam zamiaru wracać do tej sprawy, gdyż uczyniłem już to, co było moim obowiązkiem, to znaczy ostrzegłem opinię publiczną przed hochsztaplerem. Spodziewałem się tylko, że chociaż PZB woli sprawę zatuszować, zamiast ją wyświetlić i ewentualnie zerwać zawartą umowę, to chyba sam Smith zabierze głos i będzie usiłował się wytłumaczyć.

Billy Smith (nie wiem, jak się ten cwaniak naprawdę nazywał) nie odważył się jednak na dementowanie podanych przeze mnie "plotek". Spotkałem go wkrótce potem w Łodzi. Przedstawił mi się, udawał głęboko obrażonego i skrzywdzonego. Powiedziałem mu, że jeśli posiada jakieś dokumenty z okresu swojej amerykańskiej pracy trenera, to ja sam je wykorzystam i gotów jestem go zrehabilitować. Pokrzykiwał, że ma, że pokaże, że dowiedzie, ale teraz już nie miałem wątpliwości, że łże i trzeba się zgodzić z referencjami Dal Dollingsa, który go nazwał "bum", czemu bodaj najdokładniej odpowiada nasze słówko "łajza". Nie wdawałem się z nim w dłuższą pogawędkę, bo był pijany i plótł trzy po trzy. Jak się łatwo domyślić, nie przedstawił żadnych dowodów na swoją obronę i cała sprawa przyschła.

Amerykański trener niemieckiego pochodzenia prowadził polską reprezentację aż do igrzysk olimpijskich i sukcesu żadnego, mimo wielu zapewnień, nie odniósł. Zakończył swoją polską działalność natychmiast po berlińskich igrzyskach (1936).

Powyższą historię przytoczyłem, aby pokazać, iż red. Reksza był człowiekiem, jeśli chodzi o umiłowaną dyscyplinę, bezkompromisowym. W latach, kiedy kierował Boksem, nie wahał się krytykować poczynania sędziów, działaczy czy władz związkowych- gdy były dla naszego boksu szkodliwymi- mimo, iż w tym gronie miał przecież wielu kolegów, a nawet przyjaciół.

Jeszcze przed II wojną - wspólnie z Marianem Strzeleckim, ówczesnym redaktorem naczelnym Przeglądu Sportowego- napisał cieszącą się olbrzymim zainteresowaniem powieść sportową "Wielka gra". Następne książki jego autorstwa związane były już z pięściarstwem. "Mocarze ringu", "Żelazny Joe", "Ludzie - zwycięstwa - klęski" czy "Słynne pojedynki” cieszyły się wielką popularnością nie tylko wśród sympatyków boksu.

Po wojnie, już od 1945 r. kierował redakcją sportową Polskiego Radia, a w styczniu 1958 r. ukazał się pierwszy numer stworzonego przez Rekszę fachowego miesięcznika sportowego poświęconego wyłącznie pięściarstwu - "Boks". Kierował nim od pierwszego numeru, aż do sierpnia 1974 roku. Zaprosił do współpracy doskonałych dziennikarzy sportowych: Jerzego Zmarzlika, Jana Wojdygę, Tadeusza Olszańskiego i Lucjana Olszewskiego (który objął po mistrzu funkcję redaktora naczelnego), Edwarda Kurowskiego oraz wielu innych, doskonale czujących pięściarstwo publicystów.

Nie istnieją żadne dowody, ani dane statystyczne, ale jestem święcie przekonany, iż znaczna część adeptów pięściarstwa i miłośników tej pięknej dyscypliny stała się nimi pod wpływem lektury wspaniałych, dech w piersiach zapierających opowieści Aleksandra Rekszy. Kto wie, czy nie późniejszych medalistów światowych imprez...

Bez najmniejszego wahania stawiam Aleksandra Rekszę obok Feliksa Stamma i Wiktora Junoszy-Dąbrowskiego- jako tego, którego działalność oddała nieocenione przysługi, stworzyła podwaliny pod przyszłe sukcesy polskiego pięściarstwa w następnych latach.

Red. Aleksander Reksza zmarł 8 lipca 1985 roku, a już w rok później małżonka mistrza, pani Ewa Stocka-Rekszowa ufundowała doroczną nagrodę - piękną plakietę - dla najwybitniejszych postaci polskiego boksu; od 1986 do 2009 roku otrzymały ją 24 osoby. Czy jest natomiast odpowiednia nagroda, która uhonorowałaby godnie tak ważne dla polskiego boksu postaci, jak Feliks Stamm, Wiktor Junosza Dąbrowski czy Aleksander Reksza? Jeśli chodzi o ostatniego z nich, to nie mam najmniejszych wątpliwości: wznowienie pięściarskich książek Jego autorstwa. Niechby fascynowały, działały na umysły kolejnych pokoleń, czyniły dla  boksu tyle, ile dobrego zrobiły w przeszłości.

Krzysztof Kraśnicki
colma1908.com{jcomments on}